niedziela, 30 czerwca 2013

8. Gravelines

Dzień 8 - Odpoczynek w ładnym zabytkowym miasteczku

Nie pada, więc zostaję. Idę nad morze. Znów
odpływ. Po raz pierwszy nie wylewam mleka, bo kupiłem wczoraj mleko w półlitrowej butelce. Oddaję do recepcji baterię aparatu do naładowania, uzupełniam dziennik wygrzewając się na słońcu. W umywalkach ciepła woda - niespodzianka.

Prysznic na kartę - w cenie kempingu całe 4 minuty kąpieli dziennie! Po praniu jadę rowerem do miasta. Gravelines okazuje się dawnym Graveling, a więc to Holendrzy zbudowali te fortyfikacje - bo miasto otoczone jest bastionami, murami i fosą. Ulice w kwiatach, dokoła spokój i prawdziwie niedzielna atmosfera. Na rynku dominują dwie knajpy - jedna dla miejscowych, sporo ludzi, ale nie widać, by ktoś jadł. Wybieram zatem drugą, o nazwie Queen Mary, więc wiadomo dla kogo. Szkoda tylko, że kelner nie posiadł języka angielskiego. Jak to bywa we Francji niezbyt miły. Zjadam gruby befsztyk, ale o pieprz z trudem mogę się doprosić. Z lokalnej knajpy wychodzi młody pijany człowiek wyglądający na clocharda i chodzi wokół Queen Mary z sobie znanego powodu wykrzykując pod adresem jedzących turystów obraźliwe słowa. On, a wcześniej kelner zepsuli mi nieco atmosferę pikniku. Objeżdżam miasteczko i wracam do Petit-Fort-
Philipe. Tu czuję się lepiej, uzależniłem się od widoku morza. Łódki w ujściu rzeki stoją w mule z powodu odpływu. Ciekawy widok. Rozkładam się przed namiotem, popijam porto i robię zestawienie wydatków.Średnio wydaję dziennie 10 euro na kemping, 20 na jedzenie i 3 na wino, a czasem pastis - po dniu w zimnie przydaje się łyczek czegoś mocniejszego, a dziś pierwszy raz zdjąłem kurtkę i wyjechałem w krótkim rękawie. Jest niedziela i sklepy zamknięte, więc na kolację zupa grzybowa z torebki. Gotuję wodę w łazience (dziś już nikt nie używa grzałek, ale musiałbym wziąć sakwy na przednie koła, żeby zapakować jeszcze butlę i maszynkę, jakiś garnek i pewnie patelenkę - może następnym razem). Przed wieczorem znów nad morze. Wieje niemiłosiernie, zakładam ortalion. Na wodzie kite'y. Na plaży nieliczni spacerowicze. Labrador jednego z nich wskakuje wesoło na mnie. Przed snem jeszcze słodka herbata i herbatniki. Jutro dalej w drogę. Na południe. Po ciepło i słońce!




sobota, 29 czerwca 2013

7. Bredene - Gravelines (F)

Dzień 7 - nareszcie we Francji                                ZOBACZ TRASĘ ETAPU

87,9  km, w podróży 8h20, jazdy 5h24

W nocy wiało i padało. Wstaję o 7. Jem śniadanie i idę wyrzucić śmiecie. Niestety codziennie wylewam połowę mleka, bo wypijam tylko pół litra, a mleka w takich porcjach jeszcze nie spotkałem. Wyjeżdżam około 9:30 - do Ostendy. Oznakowana ścieżka rowerowa nie wiedzie do centrum, więc muszę z niej zjechać i przebijam się ulicami w kierunku mariny i portu. Na placu kościół. Dość tu przyjemnie. Potem mniej, bo miasto żegna mnie mżawką i wiatrem w pysk. Do tego pęcherz mnie wzywa do zatrzymania się, ale nie ma gdzie, bo przy drodze wyjazdowej domy i bloki. A potem ogrodzone wydmy, a na nich bunkry (muzeum?).
 W końcu znajduję miejsce, gdzie można stanąć za potrzebą - są schodki na wydmę. Mało luksusowo, ale nikt na mnie szczęśliwie nie wchodzi. Nie tylko mży, ale i mgła zasnuła horyzont. I tak aż do Nieuwport. Tam na stacji benzynowej wypijam dwa kubki gorącej czekolady z automatu i zjadam przygotowane rano drugie śniadanie (między jednym kubkiem a drugim przerwa, bo pani obsługująca stację zamknęła drzwi i znikła, nie zostawiając żadnej informacji - kierowcy po zatankowaniu czekali pod drzwiami całkiem zdezorientowani). Niebo się wypogadza, jadę przez Koksijde główną ulicą, bo promenada pełna.
 Zarówno tu jak i w Nieuwport nieco eleganciej niż we wczoraj mijanych miasteczkach. I ludzi więcej. Potem prosto na Dunkierkę. Po przejechaniu Holandii i Belgii oczywista staje się ta nazwa - Dun od wydmy, a kerque od kościoła, a więc nazwa całkiem nie francuska, a holenderska. Później sprawdziłem, że Dunkierka powstała w 800 r. jako osada flamandzkich rybaków. Znów przekroczenie granicy nie przechodzi niezauważenie. Ścieżka rowerowa (choć w Belgii w dużym stopniu jako pobocze drogi) zanika. Wjeżdżam na szosę, a dokoła pola. Przyjemnie zmienić krajobraz. Przez ostatnie dni tylko wydmy i wydmy.
 Lecę prosto do centrum Dunkierki, choć kusi Malo, dzielnica nadmorska. W centrum festyn, bo akurat sobota. Zjadam dużą pizzę z pizzowozu i odnajduję informację turystyczną (obok ładnego kościoła). Tu małe zamieszanie. Najpierw wywołuję złość informatorki, bo nie interesuje mnie kemping w tym mieście (musiałbym się wracać, poza tym jest za wcześnie na postój) tylko w następnym. W końcu pokazuje mi drogę, ale dość okrężną i nie bardzo słucha co do niej mówię. Wychodzę w mieszanymi uczuciami i bez wiedzy, w którą stronę mam się skierować. Na szczęście za mną wybiega druga informatorka, czarnoskóra i pokazuje mi, gdzie mam jechać,
kierując mnie tym razem wprost do Gravelines. Najwidoczniej nie chciała wchodzić w otwarty konflikt ze swoją koleżanką. Ujęła mnie. Jadę zatem według wskazówek. Ale celu nie widać. Tracę pewność, że wybrałem właściwą drogę. Pytam dwie młode Francuzki, a potem przechodnia. Ten ostatni - o dziwo - dobrze mówi po angielsku, ale nie słyszał biedaczek nazwy odległego o kilkanaście kilometrów miasteczka Loon Plage, na które kazano mi się kierować. Za to zaproponował, że pokaże mi tablicę z planem okolic. On zainteresował się moją podróżą, a ja nim - nie wydawał się całkiem zdrowy psychicznie, ale za to był przemiły.
Przespacerowaliśmy rozmawiając kilkaset metrów. Na tablicy jednak nie było Loon-Plage, więc wracam na szlak. Okazało się, że jechałem dobrze, bo po jakimś czasie odnalazłem Loon Plage, a wkrótce i Gravelines. Tu też tablica z planem, a na nim kemping. Gravelines powitało mnie słońcem, kwiatami, którymi obsadzona była cała droga wjazdowa, a na jakiejś tablicy zauważyłem hasło Vive la vie, czyli niech żyje życie. Czy może być przyjemniejsze przywitanie? Szybko odnalazłem kemping i pojechałem po zakupy do miasteczka, ale nie do centrum G., bo właściwie stanąłem w dzielnicy czy miasteczku Petit-Fort-Philippe, które miało swoje miniaturowe centrum. W sklepiku zaopatrzyłem się w małą butelkę porto, a w boulangerie w bagietkę. Potem objechałem miasteczko.
Urokliwe ujście rzeki, ciepło i spokojnie. Po tygodniu zimna i średnio ciekawych widoków tu poczułem się jak w raju. Jednak Francja to Francja. Po kolacji spacer na plażę, na której jest akurat wielki odpływ. Robię łuk w kierunku ujścia rzeki, gdzie urokliwa latarnia morska w biało-czerwone pasy i wracam do namiotu. Obok boulodrom, gdzie jak wjeżdżałem odbywały się zawody (sporo ludzi). Dzień zaczął się nieciekawie (okolice i pogoda), a skończył uroczo - w słońcu i pięknym miejscu.



piątek, 28 czerwca 2013

6. Nieuwvliet - Bredene (B)

Dzień 6 - wjeżdżam do Belgii, pochmurno i nijako        

47,5 km , w podróży 4h20, jazdy 3h24,                  ZOBACZ TRASĘ ETAPU

Trasa: Z Nieuwvliet na wydmę, a po chwili już w Belgii. Przejeżdżam promenadą w Knokke, wzdłuż portu w Zeebruge,  przez Blankenberge znów promenadą, mijam nieciekawie wyglądające Haan, w Bredene zmęczony mimo krótkiego dystansu szukam kempingu, zjeżdżam z szosy przypadkowo trafiając na szlak rowerowy Kunstweg, a przy nim mały kemping Astrid (8 euro) z jeszcze mniejszym polem namiotowym. Pochmurmo i kropi, wiatr w pysk. Słońce pokazuje się przez chwilę około drugiej. Wieczorem pada.

Na chwilę wyszło słońce, więc sięgnąłem po aparat, niestety  
z wszystkich obiektów na horyzoncie ten był najciekawszy :)
Wyjazd z Nieuwvliet: najmilsza cześć tego pochmurnego dnia. Spałem dobrze i długo. Z prysznica o stałej i niezbyt wysokiej temperaturze ciekło jedynie, ale na umycie głowy wystarczyło. Niemieccy kamperowicze przed odjazdem częstują mnie cappucino.

Wydmy belgijskie: ze ścieżkami dla pieszych turystów, rowerzyści przy okazji. Także mapki przy ścieżkach pokazują wyłącznie sieć szlaków pieszych. Rowerowy raj już poza mną, ale za to miły rowerzysta zatrzymuje się by zapytać, czy nie pomóc i wskazuje drogę.

Knokke i Blankenberge: promenada, a nad nią rząd nieciekawych betonowych domów i hoteli. Po drugiej stronie plaża z budkami plażowymi – znacznie skromniejszymi niż w Holandii. Zresztą niestety wrażenie ogólne jest takie, że w Belgii wszystko jest skromniejsze. Ścieżki rowerowe nie równają się z holenderskimi, i w końcu zdarza się zobaczyć zniszczone elewacje domów, czego w Holandii się nie spotyka, bo tam domki są jak wyjęte prosto z pudełka z zabawkami, tylko nieco powiększone.

Okolice Haan - bez wdzięku, a za drogą wydma zakrzaczona nie zachęcająca do spaceru. Być może w upalny dzień wygląda to lepiej.

Bredene – mało ciekawe, jedyny plus to kilka sporych supermarketów - robię smakowite zakupy ( w tym po raz pierwszy  i ostatni w życiu, niech mi wszyscy koniarze wybaczą, kupuję konia w plasterkach - muszę jednak wiedzieć jak smakuje, na szczęście smak nie specjalny). Kemping tani (bez rachunku). Dla namiotowiczów wydzielone małe poletko, a na nim dwa namioty. W jednym trzy głośne nastolatki, w drugim Niemiec z synkiem, raczej smutnawy - w namiocie mniejszym od mojego. Dookoła pełno zabawek, chyba więc zakotwiczyli tu na dłużej. Wygląda jakby porwał syna i ukrywał się przed żoną w tym nieciekawym miejscu. Za to młode sąsiadki nie są bynajmniej smutne – gadają i śmieją się jeszcze o pierwszej, gdy idę do toalety. Na szczęścię zmarznięty i zmęczony śpię nie zważając na nie.


Na granicy
Belgijskie wydmy


Belgijskie budki

Promenada w Knokke

czwartek, 27 czerwca 2013

5. Ouddorp - Nieuwvliet

Dzień 5 - Przez tamy                                                               ZOBACZ TRASĘ ETAPU

76 km, 5h02 jazdy, z wycieczką do sklepu 96 km, 5h57 jazdy
W podróży od 8.40 do ok. 18 

Po ciężkiej i zimnej nocy budzę się o 6.30. Szybko pakuję manatki, bo deszcz może spaść lada chwila.Składam mokry namiot, nie ma szans na wysuszenie, ale w sumie zadowolony jestem z pakowania. O 8.00 wyjeżdżam z pola. W kempingowym sklepiku kupuję coś na śniadanie i komplet trzech par skarpet - nie wziąłem długich skarpet, bo w Polsce było tak gorąco, że nie spodziewałem się zimna. Śniadanie zjadam pod daszkiem nieczynnej pizzerii, bo pada. Wolę jednak jechać w deszczu niż siedzieć i czekać. Wkrótce deszcz ustaje i pogoda się poprawia, a po wjechaniu na tamę wychodzi słońce i zapowiada się miły 
dzień. Tama łączy dwie wyspy, górą biegnie ścieżka rowerowa, dołem jezdnia, a nad samym morzem parking. Znaki zabraniają nocowania i nie dziwię się, bo morze jest tak blisko, że większa fala mogłaby ściągnąć i ciężkiego kampera. Oczywiście wieje - dziś szczęśliwie w plecy. W połowie tamy niespodzianka - tama przegrodzona jest siatką. Konsternacja. Na szczęście na dole widzę ludzi w żółtych kamizelkach - security. Przepuszczają mnie. Przejeżdżam przez spore przedsięwzięcie rozrywkowe - budują stoiska i kilka estrad - samochody, głośniki, oświetlenie etc. Po zjechaniu z tamy robi się tak ciepło (23 stopnie), że nie tylko rozbieram się, ale i przystaję, by wysuszyć namiot. Rozkładam go i obracam wystawiając do słońca po kolei każdą ze ścian. Mijają mnie różni lokalni rowerzyści i patrzą 
podejrzliwie, a po odjeździe widzę samochód policyjny jadący w tę stronę - przypadek? Może ktoś podejrzewał, że tu spałem na dziko? Mijam miasteczka Renesie i Haamstede – to drugie z ładnym kościołem, trochę jak z „Imię Róży”. Na następnej tamie trochę chłodniej, mocno wieje. W połowie mała wysepka, a na niej bar-frytkownia. Do frytek cała gama ryb - wybieram na chybił trafił i dostaję grube sześciany fileta panierowane i smażone w głębokim tłuszczu. Bardzo dobre. Jest godzina 13-ta i 39-ty kilometr dzisiejszej trasy. Krótko po zjechaniu z drugiej tamy kolejna, tym razem krótka.
 Jadę dolną ścieżką (bez widoku na morze), ale za to wyjeżdżam prosto na Middleburg. Ładne, spore miasto, na tyle duże, że gubię się i wyjeżdżam w niewłaściwym kierunku. Na szczęście jest tablica z mapą i pani chętna, by mi wyjaśnić gdzie jestem. Znajduję drogę na Vliessingen, skąd odpływa prom. Przy promie tablica z mapą okolic. Już wiem, gdzie będę spał - w Nieuwvliet Bad jest sporo kempingów. Prom jest spory, ale tylko dla pieszych i rowerów, które stoją przywiązane do specjalnych barierek. Po 20 minutach rejsu prom (fast line) jest na drugim brzegu. Na drugim brzegu znów wydmy, ale teren bardziej zagospodarowany. Wkrótce dopada mnie zmęczenie
(69-ty kilometr). Zjeżdżam do informacji turystycznej, gdzie dostaję mapkę i informację, który kemping jest największy. Jadę tam, ale recepcja już zamknięta, a sam kemping mało zachęcający. Na mapce inny zwrócił moją uwagę. Podjeżdżam tam i okazuje się, że intuicja mnie nie zawiodła. Recepcja czynna i kemping wygląda na dość luksusowy. Cena oczywiście też jest luksusowa. Mały kłopot z zapłatą, bo nie mogę zapłacić dopóki jestem nie zarejestrowany w komputerze, a ten nie chce przyjąć mojego warszawskiego kodu. Miłej Azjatce przychodzi z pomocą chłopak i po jakimś czasie zagadka zostaje rozwikłana: kod należy wpisać bez myślnika. Na kempingu jednak nie ma sklepu, a najbliższy jest w miejscowości w której zsiadłem z promu. 10 km z powrotem (nie wiem skąd mam siłę), ale już bez namiotu i z pustymi sakwami. Supermarket Jumbo spory, a w nim natykam się na polską parę, która poleca zapakowane w folię śledzie robione według tutejszego przepisu. Po kolacji idę na spacer nad morze. Plaża pusta, mnóstwo muszelek. Spacer przyjemny, ale nie długi, bo od południa idzie wielka czarna chmura.  Moi sąsiedzi Niemcy (kamperowcy), którzy rozłożyli się na wydmie na kocyku z winkiem też się zbierają.

środa, 26 czerwca 2013

4. Ouddorp


Dzień 4 - Odpoczynek na holenderskim odludziu


Noc była zimna. Nad ranem ptaki świergolą tuż nad głową. Namiot wilgotny z zewnątrz, choć nie pada. Recepcja otworzyła swoje podwoje o 8:30. Ciekawostką są dróżki wysypane kruszonymi muszelkami. Tym samym kruszywem pokryte są ścieżki rowerowe na wydmie, co odkryłem po południu.  W sklepie kupiłem coś na śniadanie. Pomidor był lekko spleśniały - byłem zaskoczony, wydawało mi się, że w Holandii to nie powinno się zdarzyć, może miałem wyidealizowany obraz ukształtowany przez te równe i czyste domki bez firanek. Pani w recepcji bardzo miła, a gdy wspomniałem o wtyczkach (muszą mieć ścięte rogi) chciała mi pożyczyć suszarkę, ale przypomniałem sobie, że mam przecież Philipsa - musi zatem pasować do holenderskich gniazdek. Za dwie noce zapłaciłem mniej niż gdzie indziej za jedną. Drugą zaletą tego opuszczonego (przynajmniej o tej porze roku) kempingu okazał się gorący prysznic - niczym nie limitowany. Jedno naciśniecie guzika wystarcza na kilka minut. Przy okazji przeprałem więc to i owo. Trochę popisałem w dzienniku (koło mnie przebiegł królik, jakich na wydmach pełno), gdy zaczęło się chmurzyć. Zmęczenie i pogoda zagnały mnie do śpiwora. Pospałem do drugiej, a potem wsiadłem na rower i pojechałem nad morze. Tam zjadłem kanapki, uzupełniłem zestawienie wydatków; temperatura wzrosła do 22 (chwilowo). Wszedłem na wieżę widokową. Widok raczej monotonny, zalesione (a raczej zakrzaczone) wydmy aż po horyzont. Potem do miasteczka. Nad rzędem jednakowych domków (trochę dołujące) wiatrak - reklama firmy handlującej mąką. Na czymś w rodzaju rynku jakieś żarcie uliczne, ale najadłem się wcześniej kanapkami. Objechałem okolicę (bez wrażeń - ot, polder pokryty zielskiem), a wieczorem poszedłem spacerem nad morze i odkryłem dróżkę, którą nazajutrz mogę ruszyć w kierunku nadmorskiego szlaku rowerowego (świetnie oznakowany - mapki i drogowskazy). Przy okazji zobaczyłem jak się osusza poldery. Wydma odcina kawałek morza, które się potem zasypuje. Natknąłem się na miejsce, które właśnie było w trakcie osuszania. Kupy ziemi i gałęzi czekały na rozrzucenie. Wieczorem znów zaczęło padać. Odpowiadam muzyką - bije po uszach wysokimi tonami i daje trochę kopa. Dzień odpoczynkowy nie zregenerował mnie za bardzo. Może to efekt odstawienia? Może pedałowanie stało się już nałogiem? Czekam aż znów ruszę w trasę.



Puste plaże
Nowy polder
Widok z wieży na zalesione wydmy
okolice Ouddorp
Pełna orientacja

wtorek, 25 czerwca 2013

3. Waasenaar - Ouddorp

Dzień 3 - Długi etap wzdłuż wybrzeża                     ZOBACZ TRASĘ ETAPU

103,8 km - 9 godzin w podróży - 6h29 jazdy

Trasa: Z Waasenaar wg strzałek (choć to chyba nie najkrótsza droga) na Hagę, stamtąd znów na wydmy w Kijkduin i po wydmie aż do Hoek van Holland (lunch), potem brzegiem do Maasluis, gdzie promem za parę groszy na wyspę (polder?), potem mostem na kolejną. Nieco pogubiony w plątaninie ścieżek rowerowych trafiam na wydmę w okolicy Ouddoorp i tam znajduję kemping. Cały dzień słoneczny, nieco cieplej, ale nadal długi rękaw i długie spodnie.

na wydmie w Kijkduin
Haga: Przeciwieństwo Amsterdamu.  Całkowity spokój. Mało ludzi, turyści nie rzucają się w oczy. Rowery owszem są, ale tylko na wielkim placu koło dworca. Nie przytłaczają krajobrazu jak w Amsterdamie. W centrum duży plan miasta. Gdyby nie głód jazdy pewnie odwiedziłbym znane mi ze słyszenia miasteczko miniatur Madurodam.

Wydmy: ścieżka elegancka, krajobraz inny niż wczoraj, dużo morza.

Hoek van Holland: na plaży wieje, na szczęście kafejka otoczona ścianami z szyb. Jem lasagne. W porcie duży baner portalu agencji oferującej Polakom pracę w Holandii (i chyba biuro tej agencji).
Lunch w Hoek van Holland

Maaslouis: popędziłem tam z wiatrem brzegiem kanału prowadzącego do Rotterdamu (na brzegu mnóstwo resztek krabów, a w wodzie łabędzie z głowami pod wodą – też łowią kraby?); w M. prom – na brzegu automat na bilety, ale zapłacić można też po wejściu na prom - jak poinformował mnie ciekawy skąd jestem Holender (zrobił mi zdjęcie).

Okolice Hellevoetsluis (polder): gąszcz rowerowych ścieżek, nie tylko ja jestem nieco pogubiony. Na rozstaju spotykam trójkę zabłąkanych głuchoniemych sakwiarzy, a do nas dołącza miejscowy rowerzysta i wyjaśnia nam, gdzie jesteśmy. Holender wskazuje mi cel dzisiejszego etapu: Ouddorp – ponoć mnóstwo kempingów.
Prom w Maassluis

Okolice Ouddorp (kolejny polder): po przejechaniu mostu-tamy bardziej odludny polder. Znaki drogowe nieco mylące, wskutek czego do Ouddorp trafiam przez wydmę (pełno królików), trochę naokoło. Tu sporo kempingów, ale rozrzuconych, bez mapy ciężko je znaleźć. Jeden w likwidacji, inny nabity ludźmi i kamperami, z zamkniętą już (bo jest  po szóstej) recepcją. Po ponad 90 kilometrach jazdy robię kolejne dziesięć, by znaleźć miejsce do spania (pomaga staruszek pracujący w ogródku). W końcu znajduję olbrzymi kemping z zamkniętą recepcją. Camping de Klepperstee (4,70 eur). Sklep zamknięty nie tylko na kempingu, ale i przy drodze (otwarty do 18-ej). Wybieram sobie miejsce, do recepcji zgłoszę się rano. Do miasteczka nie jadę, bo jestem zmęczony, a gdzie ono jest nie mam pojęcia. Na kolację więc herbatniki Petit-Beure z Polski. Na spacer do morza za daleko. Zamęczyłem się, choć dzień był pełen widoków, ciekawszy niż wczorajszy.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

2. Amsterdam - Waasenaar

Dzień 2 - Przywitanie Atlantyku i wydmy                        ZOBACZ TRASĘ ETAPU

74 km, 7 godzin w podróży, 4h34 jazdy      

Na rynku w Haarlem
Trasa: z kempingu promem na drugą stronę i prosto na Haarlem, dalej w kierunku morza do Zandvoort, potem wzdłuż wybrzeża, ścieżką rowerową po wydmach, a potem małe błądzenie, aż do Waasenaar, około 10 km przed Hagą, gdzie trafiam niechcący na kemping. Na trasie najpierw deszcz potem już tylko wiatr i ok. 14 st. C. Czyli zimno.

Amsterdam: promem w okolice dworca, potem wyjazd na Haarlem dość prosty, choć raz nieopatrznie pojechałem ścieżką rowerową po lewej stronie jezdni, co spotkało się z reakcją nie tylko jadącego z przeciwka rowerzysty, ale i mijającego mnie kierowcy. Grzecznie zawróciłem. W drodze do Haarlemu piękne krowy, ale nie „holenderki”.

Wieje jak w Zandvoort
Haarlem: Staję na lunch w Grand Cafe na rynku - zamawiam mojego pierwszego w tej podróży (ale bynajmniej nie ostatniego!) hamburgera. Ponieważ to dość porządna knajpa hamburger podawany jest na talerzu i nazywa się a la szef kuchni. Oczywiście z frytkami. Przed dworcem rowery jeden na drugim na wąskim parkingu, piętrowo – robi wrażenie.

Zandvoort:  wieje od morza niewąsko, na plaży rzędy budek, a właściwie domków plażowych – niektóre z małymi werandami.

Wydmy: luksusowa ścieżka rowerowa, wyprzedzam dużą grupę sakwiarzy.
Droga rowerowa przez wydmy

Po zjechaniu z wydm (chyba nierozsądnie i za wcześnie): wypytuję ludzi o drogę, bo nawet mapki rowerowe przy ścieżkach nie pozwalają mi się zorientować, gdzie jestem. Jeden z rowerzystów bardzo pomocny, dwukrotnie wskazuje drogę zjeżdżając w tym celu ze swojej trasy. Turyści za to (niemieccy) całkiem pogubieni. Nie można ufać ich wskazówkom. Okolice średnio ciekawe, a ja robię się zmęczony.

Waasenaar: kemping dziwny, park rozrywki dla dzieci. Obszar wielki, ale pole namiotowe maciupkie, częściowo zajęte przez kolonie. Sklep duży (rzadkość na zwykłych kempingach), ale o dziwo nie ma wędlin. Tylko sery i mleko. Jest za to bagietka i cydr. W miasteczku przyjemne uliczki w historycznym centrum, tak wypielęgnowane, że wyglądają jak dekoracja do filmu, albo zabawkowe miasto dla lalek, tylko w nieco innej skali. No i oczywiście wiatrak. Po spacerze padam z nóg. Jest 23:20. Pierwsze koty za płoty.

niedziela, 23 czerwca 2013

1. Amsterdam

Dzień pierwszy - rowerem po Amsterdamie


Przed 11:50 siedzę już w swoim namiocie. Kemping dość przyjemny, w toaletach niesamowite niebieskie
światło (papier jednak trzeba mieć swój). Z jedną sakwą jadę do miasta. Z początku nieco pochmurno, ale w końcu wyszło słońce. Stolica rowerów. Rowery są wszędzie. Przy dworcu parking rowerowy piętrowy. Przechodzę przez dworzec do informacji turystycznej. Rower parkuję w tłumie lokalnych - z trudem znajduję wolne miejsce. W informacji biorę numerek i wychodzę pooglądać życie. Kolejka na godzinę.  Z trzech stanowisk czynne jest tylko jedno. Przed dworcem gra orkiestra dęta. Po powrocie widzę, że kolejka się nie zmniejszyła, pytam więc dziewczynę sprzedającą mapy, czy znajdę tu informację o kempingach w Hadze. Popatrzyła na mnie jak na kosmitę - o kempingach w okolicach Hagi mam się pytać w Hadze, a nie tu! Jadę więc poszwędać się nad kanałami - mnóstwo turystów, chyba więcej niż mieszkańców, a brzegi kanałów miejscami dosłownie oblepione rowerami. W końcu wyjeżdżam z centrum, żeby zobaczyć kemping w Zeeburg. Z góry wygląda tak sobie, a do środka nie chce mi się wjeżdżać. Po drodze kupiłem w sklepie małe co nieco, więc zjadam w Zeeburgu nad wodą mały lunch. Wokół dużo Arabów i Murzynów. Nieco zmęczony wracam promem na "moją" stronę miasta, a w drodze do kempingu zahaczam o duży supermarket (tu już nie ma turystów, za to znów sporo Arabów) i zaopatruję się w kolację. Zasypiam przed 9-tą. Przedtem oddałem w recepcji komórkę do naładowania - i dostałem (oprócz uśmiechu) numerek - bo telefonów było już tam co najmniej kilka.

sobota, 22 czerwca 2013

0. Warszawa - Amsterdam

Dzień Zero - Nocny przejazd do Amsterdamu

Cały dzień pakowanie i w końcu można wyjść. 17:30. Jadę do metra. Po raz pierwszy tak obciążonym rowerem, środek ciężkości znacznie się przesunął. Muszę się do tego przyzwyczaić. Na razie niepokoi nieco trzeszczenie dochodzące spod sakw i worka - to mocowanie bagażnika "dopasowuje się" do ciężaru. Z metra pieszo na Dworzec Centralny. Na szczęście przy Pałacu Kultury są jedne schody z pochylnią dla wózków. Trafiłem na nie przypadkowo. Na peronie szczęście się nieco odwróciło, bo okazało się że tego dnia nie będzie wagonu rowerowego. Za to zaoferowali pierwszą klasę. Rower przypiąłem na
początku wagonu (przed nim tylko lokomotywa),a sam siadłem na swoim miejscu na drugim końcu.
 Tu zaparkowało rowery dwoje Holendrów. Oni jeżdżą u nas, a ja jadę do nich. Według kasjerki, która sprzedawała mi bilet pociąg miał być przeładowany, ale aż do Berlina w moim przedziale było nas maksimum czworo, a od Berlina cały wagon był już prawie pusty. Po przekroczeniu granicy jowialny, wąsaty konduktor Niemiec poprosił mnie o odczepienie roweru, bo w Berlinie miały być doczepione z przodu wagony. Zaproponował, abym wraz z rowerem przesiadł się do wolnego przedziału. Tu mogłem się położyć na jakiś czas, aż do Kolonii, gdy odezwał się przez głośniki donośny budzik. Miałem okazję popatrzyć na miasto i odświeżyć wspomnienia. Opóźnienie 50 minut. W Holandii komunikaty nadawane są już w trzech językach: oprócz holenderskiego, po niemiecku i angielsku. W pewnej chwili ze zdziwieniem usłyszałem, że pociąg nie jedzie do Amsterdamu, a kończy bieg w Utrechcie (w Polsce mimo wszystko chyba takie rzeczy się nie zdarzają). Na przesiadkę dali pięć minut. Na szczęście nowy pociąg (lokalny, dwupoziomowy) stał na tym samym peronie. Musiałem się jednak spieszyć, bo po wyjściu na peron musiałem jeszcze założyć na rower sakwy i
umocować worek. Zostały mi 2 minuty. Na szczęście na środku tego nowego pociągu przy drzwiach był symbol roweru, więc szybko wpadłem do wagonu. W Amsterdamie byłem o 10:40. Windą na dół, a potem do promu - tylko jeden z trzech płynął na kemping, jednak nikt z oczekujących nie umiał mi powiedzieć który - sami turyści, ale jak widać niekempingowi. W końcu się dopytałem. Na drugim brzegu do kempingu jadę już za strzałkami. Camping Vliegenbos (11,3 eur). Płacę z góry i rozstawiam namiot. Jest 11:50. Przed namiotem wartę obejmuje rudy kot.

sobota, 1 czerwca 2013

Preludium: Wzdłuż Bałtyku


292 km - 18h48 podróży - 16h42 jazdy


Zanim wybrałem się nad Atlantyk pojechałem na cztery dni nad Bałtyk, by przetestować wyposażenie kempingowe, dawno nie używany namiot, nowy materac, rowerowy śpiwór itp., zebrać doświadczenia. Do Gdyni pociągiem. Potem już na kołach do Władysławowa, a następnie do Łeby i do Ustki (przez Bagna Izbickie - dla amatorów). Ostatniego dnia do Koszalina, skąd pociągiem do Poznania. Tu nocleg nad Jeziorem Malta, a następnego ranka sprintem na dworzec, żeby zdążyć na pociąg do Warszawy. Odświeżające 4 dni. Wróciłem co prawda ledwo żywy, bo w Poznaniu (na kempingu byłem o 23-ej) nie jadłem kolacji, ani następnego dnia śniadania, więc się nieco wygłodziłem. Taką wycieczkę polecam jednak każdemu na długi weekend. 

Ogólnie rzecz biorąc nasze kempingi nadbałtyckie nie są gorsze niż te atlantyckie, na których miałem spać później, a niektóre nawet sporo lepsze, z niezłym kempingowym barem, co we Francji rzadkie. Jest ich jedynie o wiele mniej, bo na wybrzeżu atlantyckim są czasem co kilka kilometrów. Nieco gorzej z jedzeniem na trasie. Nad Atlantykiem ratowały mnie liczne budki i knajpki z frytkami i hamburgerami, a na tej trasie, nadbałtyckiej, nie miałem szczęścia do przydrożnych knajp, jakoś mnie nie zachęcały.