87,9 km, w podróży 8h20, jazdy 5h24
W nocy wiało i padało. Wstaję o 7. Jem śniadanie i idę wyrzucić śmiecie. Niestety codziennie wylewam połowę mleka, bo wypijam tylko pół litra, a mleka w takich porcjach jeszcze nie spotkałem. Wyjeżdżam około 9:30 - do Ostendy. Oznakowana ścieżka rowerowa nie wiedzie do centrum, więc muszę z niej zjechać i przebijam się ulicami w kierunku mariny i portu. Na placu kościół. Dość tu przyjemnie. Potem mniej, bo miasto żegna mnie mżawką i wiatrem w pysk. Do tego pęcherz mnie wzywa do zatrzymania się, ale nie ma gdzie, bo przy drodze wyjazdowej domy i bloki. A potem ogrodzone wydmy, a na nich bunkry (muzeum?).
W końcu znajduję miejsce, gdzie można stanąć za potrzebą - są schodki na wydmę. Mało luksusowo, ale nikt na mnie szczęśliwie nie wchodzi. Nie tylko mży, ale i mgła zasnuła horyzont. I tak aż do Nieuwport. Tam na stacji benzynowej wypijam dwa kubki gorącej czekolady z automatu i zjadam przygotowane rano drugie śniadanie (między jednym kubkiem a drugim przerwa, bo pani obsługująca stację zamknęła drzwi i znikła, nie zostawiając żadnej informacji - kierowcy po zatankowaniu czekali pod drzwiami całkiem zdezorientowani). Niebo się wypogadza, jadę przez Koksijde główną ulicą, bo promenada pełna.
Zarówno tu jak i w Nieuwport nieco eleganciej niż we wczoraj mijanych miasteczkach. I ludzi więcej. Potem prosto na Dunkierkę. Po przejechaniu Holandii i Belgii oczywista staje się ta nazwa - Dun od wydmy, a kerque od kościoła, a więc nazwa całkiem nie francuska, a holenderska. Później sprawdziłem, że Dunkierka powstała w 800 r. jako osada flamandzkich rybaków. Znów przekroczenie granicy nie przechodzi niezauważenie. Ścieżka rowerowa (choć w Belgii w dużym stopniu jako pobocze drogi) zanika. Wjeżdżam na szosę, a dokoła pola. Przyjemnie zmienić krajobraz. Przez ostatnie dni tylko wydmy i wydmy.
Lecę prosto do centrum Dunkierki, choć kusi Malo, dzielnica nadmorska. W centrum festyn, bo akurat sobota. Zjadam dużą pizzę z pizzowozu i odnajduję informację turystyczną (obok ładnego kościoła). Tu małe zamieszanie. Najpierw wywołuję złość informatorki, bo nie interesuje mnie kemping w tym mieście (musiałbym się wracać, poza tym jest za wcześnie na postój) tylko w następnym. W końcu pokazuje mi drogę, ale dość okrężną i nie bardzo słucha co do niej mówię. Wychodzę w mieszanymi uczuciami i bez wiedzy, w którą stronę mam się skierować. Na szczęście za mną wybiega druga informatorka, czarnoskóra i pokazuje mi, gdzie mam jechać,
kierując mnie tym razem wprost do Gravelines. Najwidoczniej nie chciała wchodzić w otwarty konflikt ze swoją koleżanką. Ujęła mnie. Jadę zatem według wskazówek. Ale celu nie widać. Tracę pewność, że wybrałem właściwą drogę. Pytam dwie młode Francuzki, a potem przechodnia. Ten ostatni - o dziwo - dobrze mówi po angielsku, ale nie słyszał biedaczek nazwy odległego o kilkanaście kilometrów miasteczka Loon Plage, na które kazano mi się kierować. Za to zaproponował, że pokaże mi tablicę z planem okolic. On zainteresował się moją podróżą, a ja nim - nie wydawał się całkiem zdrowy psychicznie, ale za to był przemiły.
Przespacerowaliśmy rozmawiając kilkaset metrów. Na tablicy jednak nie było Loon-Plage, więc wracam na szlak. Okazało się, że jechałem dobrze, bo po jakimś czasie odnalazłem Loon Plage, a wkrótce i Gravelines. Tu też tablica z planem, a na nim kemping. Gravelines powitało mnie słońcem, kwiatami, którymi obsadzona była cała droga wjazdowa, a na jakiejś tablicy zauważyłem hasło Vive la vie, czyli niech żyje życie. Czy może być przyjemniejsze przywitanie? Szybko odnalazłem kemping i pojechałem po zakupy do miasteczka, ale nie do centrum G., bo właściwie stanąłem w dzielnicy czy miasteczku Petit-Fort-Philippe, które miało swoje miniaturowe centrum. W sklepiku zaopatrzyłem się w małą butelkę porto, a w boulangerie w bagietkę. Potem objechałem miasteczko.
Urokliwe ujście rzeki, ciepło i spokojnie. Po tygodniu zimna i średnio ciekawych widoków tu poczułem się jak w raju. Jednak Francja to Francja. Po kolacji spacer na plażę, na której jest akurat wielki odpływ. Robię łuk w kierunku ujścia rzeki, gdzie urokliwa latarnia morska w biało-czerwone pasy i wracam do namiotu. Obok boulodrom, gdzie jak wjeżdżałem odbywały się zawody (sporo ludzi). Dzień zaczął się nieciekawie (okolice i pogoda), a skończył uroczo - w słońcu i pięknym miejscu.
W końcu znajduję miejsce, gdzie można stanąć za potrzebą - są schodki na wydmę. Mało luksusowo, ale nikt na mnie szczęśliwie nie wchodzi. Nie tylko mży, ale i mgła zasnuła horyzont. I tak aż do Nieuwport. Tam na stacji benzynowej wypijam dwa kubki gorącej czekolady z automatu i zjadam przygotowane rano drugie śniadanie (między jednym kubkiem a drugim przerwa, bo pani obsługująca stację zamknęła drzwi i znikła, nie zostawiając żadnej informacji - kierowcy po zatankowaniu czekali pod drzwiami całkiem zdezorientowani). Niebo się wypogadza, jadę przez Koksijde główną ulicą, bo promenada pełna.
Zarówno tu jak i w Nieuwport nieco eleganciej niż we wczoraj mijanych miasteczkach. I ludzi więcej. Potem prosto na Dunkierkę. Po przejechaniu Holandii i Belgii oczywista staje się ta nazwa - Dun od wydmy, a kerque od kościoła, a więc nazwa całkiem nie francuska, a holenderska. Później sprawdziłem, że Dunkierka powstała w 800 r. jako osada flamandzkich rybaków. Znów przekroczenie granicy nie przechodzi niezauważenie. Ścieżka rowerowa (choć w Belgii w dużym stopniu jako pobocze drogi) zanika. Wjeżdżam na szosę, a dokoła pola. Przyjemnie zmienić krajobraz. Przez ostatnie dni tylko wydmy i wydmy.
Lecę prosto do centrum Dunkierki, choć kusi Malo, dzielnica nadmorska. W centrum festyn, bo akurat sobota. Zjadam dużą pizzę z pizzowozu i odnajduję informację turystyczną (obok ładnego kościoła). Tu małe zamieszanie. Najpierw wywołuję złość informatorki, bo nie interesuje mnie kemping w tym mieście (musiałbym się wracać, poza tym jest za wcześnie na postój) tylko w następnym. W końcu pokazuje mi drogę, ale dość okrężną i nie bardzo słucha co do niej mówię. Wychodzę w mieszanymi uczuciami i bez wiedzy, w którą stronę mam się skierować. Na szczęście za mną wybiega druga informatorka, czarnoskóra i pokazuje mi, gdzie mam jechać,
kierując mnie tym razem wprost do Gravelines. Najwidoczniej nie chciała wchodzić w otwarty konflikt ze swoją koleżanką. Ujęła mnie. Jadę zatem według wskazówek. Ale celu nie widać. Tracę pewność, że wybrałem właściwą drogę. Pytam dwie młode Francuzki, a potem przechodnia. Ten ostatni - o dziwo - dobrze mówi po angielsku, ale nie słyszał biedaczek nazwy odległego o kilkanaście kilometrów miasteczka Loon Plage, na które kazano mi się kierować. Za to zaproponował, że pokaże mi tablicę z planem okolic. On zainteresował się moją podróżą, a ja nim - nie wydawał się całkiem zdrowy psychicznie, ale za to był przemiły.
Przespacerowaliśmy rozmawiając kilkaset metrów. Na tablicy jednak nie było Loon-Plage, więc wracam na szlak. Okazało się, że jechałem dobrze, bo po jakimś czasie odnalazłem Loon Plage, a wkrótce i Gravelines. Tu też tablica z planem, a na nim kemping. Gravelines powitało mnie słońcem, kwiatami, którymi obsadzona była cała droga wjazdowa, a na jakiejś tablicy zauważyłem hasło Vive la vie, czyli niech żyje życie. Czy może być przyjemniejsze przywitanie? Szybko odnalazłem kemping i pojechałem po zakupy do miasteczka, ale nie do centrum G., bo właściwie stanąłem w dzielnicy czy miasteczku Petit-Fort-Philippe, które miało swoje miniaturowe centrum. W sklepiku zaopatrzyłem się w małą butelkę porto, a w boulangerie w bagietkę. Potem objechałem miasteczko.
Urokliwe ujście rzeki, ciepło i spokojnie. Po tygodniu zimna i średnio ciekawych widoków tu poczułem się jak w raju. Jednak Francja to Francja. Po kolacji spacer na plażę, na której jest akurat wielki odpływ. Robię łuk w kierunku ujścia rzeki, gdzie urokliwa latarnia morska w biało-czerwone pasy i wracam do namiotu. Obok boulodrom, gdzie jak wjeżdżałem odbywały się zawody (sporo ludzi). Dzień zaczął się nieciekawie (okolice i pogoda), a skończył uroczo - w słońcu i pięknym miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz