Zastanawiałem się długo jak dostać się nad Atlantyk, i jak wrócić. Przejazd rowerem nie wchodził w grę ze względów czasowych. Zdecydowałem się na nocny pociąg do Amsterdamu (w miarę tanio, a przede wszystkim nie wymagał specjalnego pakowania roweru) i w drodze powrotnej Wizzair z Beauvais. Pociąg sprawdził się. Po bilet powinienem wybrać się jednak dużo wcześniej, bo okazało się, że może nie być miejsc - przynajmniej w systemie rezerwacji, który w komunikacji międzynarodowej chyba jeszcze nie działa tak jak powinien. Samolot natomiast budził moje obawy i rozterki. Czy brać ze sobą torbę do spakowania roweru? Wydawała się za duża, nawet po spakowaniu. Czy też zdecydować się na pudło kombinowane na miejscu? Wybrałem to drugie. Napisałem do informacji turystycznej w Beauvais - błyskawicznie dostałem adres sklepu rowerowego i informację, że bez problemu wyposażą mnie w pudło. Więcej o tym, jak mi poszło z pudłem i samolotem w blogu. Nawiasem mówiąc lecąc z rowerem nawet tanie linie już nie są takie tanie (zwłaszcza jak się wykupi różne ubezpieczenia).
Rower
Nie robiłem specjalnych przygotowań. Wziąłem parę dętek, zapasowe linki, klucze i smary. Sam rower miał już swoje lata. Górski Raleigh made in Nottingham z ubiegłego wieku. Zarówno o wiekowej przerzutce (choć markowej) jak i o obręczach specjalista z dobrego sklepu rowerowego wyraził się co najmniej niepochlebnie. W innym sklepie fachowiec stwierdził z kolei, że moje hamulce (przez ich przestarzałą technologię) nie mają prawa roweru zahamować, mogą go jedynie zwalniać. Bez komentarza. Przejechałem kolejne 1000 km, czasami zjeżdżając z prędkością ponad 50 km/h i nie miałem z rowerem żadnych kłopotów. Na początku posmarowałem stary i wyciągnięty łańcuch, gdy zaczynał nieco piszczeć i nie musiałem tego zabiegu powtarzać przez cały wyjazd.
Przed wyjazdem zaopatrzyłem się jedynie w solidny markowy bagażnik, ale jego mocowanie do mojej ramy nie posiadającej odpowiednich wypustek i otworów było już nie markowe (blaszki które go mocują do śruby ściskającej sztycę siodełka wyginały się i "jęczały" zwłaszcza na początku). Przed wyjazdem w serwisie wymieniono łożysko w tylnym kole, bo 1-go czerwca na podjeździe do Koszalina pękły kulki i rzęziło. Pewnie rozsądnie byłoby wymienić i suport, ale datę wyjazdu musiałem niespodziewanie przyspieszyć i nie było już na to czasu. Trzeba dodać, że markowe były nowe sakwy Ortlieba. Na nich kajakowy worek 30 litrowy, głównie na spanie - namiot, śpiwór, materac. Pod workiem woziłem płachtę (podłogę namiotu) zakupioną w Decathlonie za radą zaczerpniętą z internetu. Przykrywałem nią rower na noc (po przypięciu go do czegoś w miarę stałego). Nie spotkałem na trasie nikogo, kto by to robił, ale byłem zadowolony, że co rano rower jest suchutki. Płachta miała metalowe oka, które używałem do przeciągnięcia linki, by w nocy nie budziła szelestem.
Spanie
Wziąłem stary namiot 2-osobowy sprzed ponad 10 lat o konstrukcji samonośnej, dziś wypartej przez nową myśl techniczną. W każdym razie nie ciężki i niezbyt duży, i do rozłożenia jedną ręką w 5 minut, co ważne zwłaszcza gdy pada. Spałem w śpiworze markowym dla bikersów, ale okazało się, że mogłem wziąć cieplejszy lub przynajmniej nieco większy, żeby w grubych ubraniach było wygodniej. Materac zafundowałem sobie samonapełniający się. Dobrze przeszedł wcześniejszą próbę "bałtycką", i tę "atlantycką" też przetrzymał, ale na moją wagę, bliską setki, chyba lepsza jest zwykła karimata. Zwłaszcza, gdy nie jest zbyt ciepło.
Trasa
Nie ustaliłem dokładnej trasy przed wyjazdem. Wiedziałem jedynie gdzie będę spał pierwszej nocy. Kemping zbadałem w internecie. Sprawdziłem dojazd. Miałem mapę Amsterdamu i dość mało dokładną mapę Holandii i Belgii. Wiedziałem, że mam więcej czasu niż kilometrów do przejechania, więc zakładałem jednodniowe postoje i decydowanie o trasie z dnia na dzień. Liczyłem na powszechność kempingów i z dwoma wyjątkami się nie przeliczyłem. Po drodze w Carrefourze kupiłem mapę wybrzeża francuskiego i bardzo mi pomogła, bo jechałem bez GPS-u. Na mapę, nosa i "koniec języka za przewodnika" - jak mówi powiedzenie. To o wiele bardziej ekscytujące i dające (mi) dużo więcej przyjemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz