sobota, 22 czerwca 2013

0. Warszawa - Amsterdam

Dzień Zero - Nocny przejazd do Amsterdamu

Cały dzień pakowanie i w końcu można wyjść. 17:30. Jadę do metra. Po raz pierwszy tak obciążonym rowerem, środek ciężkości znacznie się przesunął. Muszę się do tego przyzwyczaić. Na razie niepokoi nieco trzeszczenie dochodzące spod sakw i worka - to mocowanie bagażnika "dopasowuje się" do ciężaru. Z metra pieszo na Dworzec Centralny. Na szczęście przy Pałacu Kultury są jedne schody z pochylnią dla wózków. Trafiłem na nie przypadkowo. Na peronie szczęście się nieco odwróciło, bo okazało się że tego dnia nie będzie wagonu rowerowego. Za to zaoferowali pierwszą klasę. Rower przypiąłem na
początku wagonu (przed nim tylko lokomotywa),a sam siadłem na swoim miejscu na drugim końcu.
 Tu zaparkowało rowery dwoje Holendrów. Oni jeżdżą u nas, a ja jadę do nich. Według kasjerki, która sprzedawała mi bilet pociąg miał być przeładowany, ale aż do Berlina w moim przedziale było nas maksimum czworo, a od Berlina cały wagon był już prawie pusty. Po przekroczeniu granicy jowialny, wąsaty konduktor Niemiec poprosił mnie o odczepienie roweru, bo w Berlinie miały być doczepione z przodu wagony. Zaproponował, abym wraz z rowerem przesiadł się do wolnego przedziału. Tu mogłem się położyć na jakiś czas, aż do Kolonii, gdy odezwał się przez głośniki donośny budzik. Miałem okazję popatrzyć na miasto i odświeżyć wspomnienia. Opóźnienie 50 minut. W Holandii komunikaty nadawane są już w trzech językach: oprócz holenderskiego, po niemiecku i angielsku. W pewnej chwili ze zdziwieniem usłyszałem, że pociąg nie jedzie do Amsterdamu, a kończy bieg w Utrechcie (w Polsce mimo wszystko chyba takie rzeczy się nie zdarzają). Na przesiadkę dali pięć minut. Na szczęście nowy pociąg (lokalny, dwupoziomowy) stał na tym samym peronie. Musiałem się jednak spieszyć, bo po wyjściu na peron musiałem jeszcze założyć na rower sakwy i
umocować worek. Zostały mi 2 minuty. Na szczęście na środku tego nowego pociągu przy drzwiach był symbol roweru, więc szybko wpadłem do wagonu. W Amsterdamie byłem o 10:40. Windą na dół, a potem do promu - tylko jeden z trzech płynął na kemping, jednak nikt z oczekujących nie umiał mi powiedzieć który - sami turyści, ale jak widać niekempingowi. W końcu się dopytałem. Na drugim brzegu do kempingu jadę już za strzałkami. Camping Vliegenbos (11,3 eur). Płacę z góry i rozstawiam namiot. Jest 11:50. Przed namiotem wartę obejmuje rudy kot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz