Kempingi
Ścieżki rowerowe
W Holandii ścieżki rowerowe są
wszędzie. Jest ich cała sieć, a w węzłach tej sieci oznaczonych
numerami są mapki i drogowskazy. Jednak warto mieć mapy (rowerowe)
terenów, przez które się przejeżdża, bo ścieżek jest tyle, że można przez
nieuwagę zjechać nie na tę, która wiedzie do celu. Zdarzyło mi się to dwukrotnie
i zmuszony byłem pytać o drogę, a co drugi pytany okazywał się turystą i nie bardzo umiał wskazać kierunek. Na mapkach stojących przy ścieżkach nie dopatrzyłem się niestety symboli kempingu, a znacznie by mi to ułatwiło życie. Ścieżki są głównie
asfaltowe, często dwukierunkowe z linią pośrodku, a jeśli są jednokierunkowe, po obu stronach ulicy, trzeba przejechać na drugą stronę ulicy. Na skrzyżowaniach w wielu miejscach wygoda: słupki z przyciskami do
zmiany świateł specjalnie dla rowerzystów - kilka metrów przed skrzyżowaniem. W mniej uczęszczanych rejonach
zdarza się wjechać na ścieżkę z płyt chodnikowych, ale bez większego uszczerbku
dla komfortu jazdy. Luksusem są ścieżki wiodące wśród wydm. Ciekawostką jest
to, że ścieżki rowerowe w Holandii wykorzystywane są także przez jeźdźców konnych i
niestety pozostają po nich ślady w postaci końskich odchodów – w takim
wypielęgnowanym kraju jak Holandia to naprawdę dziwne.
W Belgii ścieżki także istnieją,
ale egzystują jakby przy okazji ścieżek dla pieszych, wiodących przez wydmy i ciągnących się wzdłuż całego belgijskiego wybrzeża. Mapek
dla rowerzystów (przy drogach) nie ma, ale są symbole wskazujące na ścieżkę rowerową.
Przekraczając granicę z Belgii do
Francji ze ścieżki wjeżdża się na zwykłą szosę. Ścieżki we Francji owszem są,
ale raczej okazjonalnie. Z oznaczeniem jest różnie. Odcinki zaliczone do
„zielonych dróg” (voies vertes) są oznaczone dobrze, ale czasem trzeba
właściwego drogowskazu poszukać – może być za skrzyżowaniem. Kłopot jeśli taka
„zielona droga” kończy się i człowiek zostaje też na ścieżce, lecz
nieoznakowanej lub w ogóle w środku podmiejskich uliczek. Bez mapy ani
rusz. Inna pułapka „zielonych dróg” to to, że potrafią przeprowadzić rowerzystę polami mijając miasta, a więc i kempingi. A nie po to jadę do Francji, by mijać
miasteczka, a tym bardziej kempingi. Nieporozumienie. Zdarzyło mi się
też, że gdy kończyła się ścieżka wjeżdżałem na szosę i po kilkuset metrach
okazywało się, że szosa staje się drogą tylko dla samochodów. Zjazd, o ile był
możliwy, kierował mnie do wsi o nic nie mówiącej nazwie i znów koniec języka za
przewodnika. Znów bez mapy ani rusz - o ile ktoś nie lubi GPS-a jak ja. Na
szczęście dla takich tradycjonalistów są w sprzedaży bardzo dobre mapy drogowe departamentów
w skali 1:200 000, które można kupić np. w Carrefourze, choć nie wiem czy w
każdym.
Informacja turystyczna
Office de Tourisme w Rouen w zabytkowym budynku, z okien którego Monet 120 lat temu malował Katedrę w Rouen. |
Wszechobecne Hamburgery
Nie jestem fanem hamburgerów, ale
podczas tej podróży zjadłem ich chyba więcej niż w całym swoim życiu. Ich wszechobecność
zadziwiła mnie (plus frytki - jako nieodłączny dodatek). "Frytkownice" są zarówno w
Holandii jak i powszechnie we Francji. Zazwyczaj mieszczą się w mniej eleganckich przybytkach, ale
hamburger bywa dostępny i w tak reprezentacyjnych miejscach jak Grand Cafe na rynku w Haarlemie, gdzie w menu królował hamburger a la szef kuchni, oczywiście z frytkami. We frytkownicy na tamie (też w Holandii) zamiast hamburgera zjadłem wyjątkowo frytki ze smażonymi w głębokim oleju grubymi kostkami fileta – pewnie z dorsza. W Calais vis-a-vis Hotel de Ville i słynnej rzeźby Rodina „Mieszczanie z Calais”– hamburger Max Geant (?) z jajkiem sadzonym w olbrzymiej bułce (pycha). W Quiberiville hamburgery z frytkami jadłem z rybakami wracającymi z porannego połowu (z tymże oni pili jeszcze wino). Gdziekolwiek by nie było, wszystko to za kilka euro i szybko. Dwie zalety w podróży.
hamburger bywa dostępny i w tak reprezentacyjnych miejscach jak Grand Cafe na rynku w Haarlemie, gdzie w menu królował hamburger a la szef kuchni, oczywiście z frytkami. We frytkownicy na tamie (też w Holandii) zamiast hamburgera zjadłem wyjątkowo frytki ze smażonymi w głębokim oleju grubymi kostkami fileta – pewnie z dorsza. W Calais vis-a-vis Hotel de Ville i słynnej rzeźby Rodina „Mieszczanie z Calais”– hamburger Max Geant (?) z jajkiem sadzonym w olbrzymiej bułce (pycha). W Quiberiville hamburgery z frytkami jadłem z rybakami wracającymi z porannego połowu (z tymże oni pili jeszcze wino). Gdziekolwiek by nie było, wszystko to za kilka euro i szybko. Dwie zalety w podróży.
Pomocni mieszkańcy
Dużo jeździłem bez mapy, a nawet
tam gdzie jakąś mapę miałem czasem nie była wystarczająco dokładna. Pomocni
byli mieszkańcy. Pytałem wszędzie gdzie mogłem. W Holandii raz pytałem mężczyznę krzątającego się wokół domu, innym razem
rowerzysta podjechał i sam spytał czy może pomóc (miał mapę rowerową). W tym
samym miejscu spytał mnie o drogę głuchoniemy rowerzysta i Holender tłumaczył
mi, a ja na migi sympatycznemu głuchoniememu, który okazał się zresztą szefem trzyosobowej
wyprawy. Jakiś czas jechaliśmy potem w tym samym kierunku. Innym razem pytany
rowerzysta był na tyle miły, że pojechał za mną i gdy stanąłem szukając dalszej
drogi zboczył z trasy by podjechać i wyjaśnić mi gdzie mam się skierować. Zdarzało się, że pytałem turystów – o
drogę lub o kemping. Albo nie wiedzieli nic, albo wręcz dezinformowali, więc lepiej
ich unikać pytając o drogę. W Belgii także rowerzysta podjechał pytając czy nie
pomóc. Przejazd przez Belgię był krótki, więc nie było więcej okazji. We
Francji – powiem wprost i bez ogródek – najbardziej pomocni byli czarnoskórzy Francuzi.
Owszem, w kilku miejscach biali Francuzi okazali większą pomoc niż się
spodziewałem, ale podczas tej podróży tak się złożyło, że najwięcej
zaangażowania i chęci pomocy wykazali Murzyni. Na dworcu w Rouen, na przystanku
tramwajowym w Beauvais, na lotnisku w Beauvais, w office de tourisme w
Dunkierce, przy Le Mutant w Hawrze… Nie o ilość zresztą chodzi, a o prawdziwą
życzliwość i chęć pomocy. Prawdziwie ludzcy Francuzi. Ale biali Francuzi oczywiście
też pomagali. W Bresles chłopak, który chyba wyszedł przed dom tylko zapalić,
wsiadł w samochód i przeprowadził mnie przez miasteczko do kempingu. Pod
Dunkierką inny biały Francuz (notabene nie wyglądał na całkiem zdrowego psychicznie, choć
był inteligentny i mówił dość dobrze po angielsku) prowadził mnie z kilometr do
mapy regionu, na której jednak nie było miejscowości, do której jechałem. Mimo
wszystko dziękuję. Między Beauvais i Bresles para rowerzystów z dzieckiem
zboczyła z trasy by pokazać mi skrzyżowanie, z którego wiodła ścieżka do
kempingu. Dziękuję tu wszystkim. Na marginesie dodam, że gdy pytałem raz w Polsce, w Gdyni, to starsza pani zadzwoniła nawet do męża, żeby się upewnić, czy dobrze mnie kieruje. Pytanie o drogę weszło mi w krew, uwielbiam to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz