Obserwacje praktyczne i wnioski

Kempingi


Było ich sporo, niemal co kilka kilometrów, choć zdarzają się miasta nad morzem bez kempingu  - jak Hawr - najbliższy kemping oddalony był o 15 km. Przeważały kempingi wypełnione mobilnymi domkami kempingowymi. Inne zajęte były w całości przez kampery. Z rzadka zdarzał się kemping z dużym polem namiotowym. Czasem (jak na kempingu w Belgii) dla namiotów zostawało jedynie małe poletko. W Holandii spałem raz na kempingu, który był swego rodzaju ośrodkiem kolonijnym i parkiem rozrywki. Kiedy indziej nocowałem na kempingu zagubionym wśród wydm, na którym personel recepcji znikał około piątej, a bar był czynny tylko w piątek i weekend (za to tanio). Ceny też były różne – od 4 euro z groszami do 21. Ceny przekraczające 10 euro obejmowały miejsce dla dwóch osób z samochodem i namiotem oraz prąd – choć w zasadzie z prądu nie korzystałem - poza kilkoma przypadkami użycia grzałki, by zagotować kubek wody na herbatę, co zdarzało mi się częściej tam, gdzie akurat za prąd nie płaciłem (korzystałem wówczas z gniazdka w kuchni lub pralni - o ile było takowe). W Holandii trzeba pamiętać, że wtyczki muszą być ścięte (taką miała akurat moja suszarka Philips). Tam, gdzie nie wykupuje się prądu można bez problemu i za darmo oddać do ładowania komórkę czy baterię aparatu do recepcji. W Amsterdamie nawet otrzymałem numerek. Warto mieć zawsze swój papier toaletowy, bo na niektórych kempingach z założenia kabiny nie są weń wyposażone. Rozwiązań sedesowych cała gama, z dziurą w podłodze włącznie; na jednym kempingu sedesy były pozbawione desek - może to i higieniczniej? Z ciepłą wodą jest różnie, raczej nie należy się nastawiać na długi relaks pod gorącym prysznicem, bo albo jest wody mało, albo nie gorąca. Czasem wrzuca się monetę, czasem dostaje kartę z zakodowaną ilością wody, jaką można zużyć. Chyba tylko na jednym kempingu (najtańszym) mogłem się do woli wygrzać pod prysznicem (po całodniowej jeździe na rowerze, zwłaszcza w zimny i deszczowy dzień taki luksus się należy). Jeśli chodzi o sklepiki kempingowe to także różnie bywało. Najczęściej albo w ogóle sklepu nie było, albo był bardzo skromnie zaopatrzony, a we Francji przed sezonem czyli w czerwcu po prostu sklepik może być jeszcze nie czynny. Czasem na kempingu można zamówić pieczywo w recepcji i rano je odebrać (warto to wieczorem sprawdzić, bo rano pieczywo będzie dostępne tylko dla tych, którzy zamówili poprzedniego dnia - oczywiście rzecz dotyczy Francji, gdzie bez croissanta nie sposób zacząć dnia). Czasem sklep jest w sąsiednim miasteczku oddalonym o 10 km, co po przejechaniu ponad 80 kilometr (jak mi się zdarzyło) jest niemiłą wiadomością. W Holandii na wydmach sklepik wiejski zamykano o 18-ej, a na kempingu czynny był tylko w weekend. We Francji jest lepiej bo zawsze gdzieś w pobliżu jest jakiś Carrefour lub Intermarche ewentualnie Auchan – i to czynny do ósmej. Co ciekawe wino we Francji było droższe niż w Holandii. Pieczywo we Francji warto kupować w boulangerie, a w małych miejscowościach w sklepach spożywczych w ogóle nie ma półek z pieczywem, bo kupuje je się wyłącznie w piekarni-cukierni czyli boulangerie-pattiserie. 

Ścieżki rowerowe


W Holandii ścieżki rowerowe są wszędzie. Jest ich cała sieć, a w węzłach tej sieci oznaczonych numerami są mapki i drogowskazy. Jednak warto mieć mapy (rowerowe) terenów, przez które się przejeżdża, bo ścieżek jest tyle, że można przez nieuwagę zjechać nie na tę, która wiedzie do celu. Zdarzyło mi się to dwukrotnie i zmuszony byłem pytać o drogę, a co drugi pytany okazywał się turystą i nie bardzo umiał wskazać kierunek. Na mapkach stojących przy ścieżkach nie dopatrzyłem się niestety symboli kempingu, a znacznie by mi to ułatwiło życie. Ścieżki są głównie asfaltowe, często dwukierunkowe z linią pośrodku, a jeśli są jednokierunkowe, po obu stronach ulicy, trzeba przejechać na drugą stronę ulicy. Na skrzyżowaniach w wielu miejscach wygoda: słupki z przyciskami do zmiany świateł specjalnie dla rowerzystów - kilka metrów przed skrzyżowaniem. W mniej uczęszczanych rejonach zdarza się wjechać na ścieżkę z płyt chodnikowych, ale bez większego uszczerbku dla komfortu jazdy. Luksusem są ścieżki wiodące wśród wydm. Ciekawostką jest to, że ścieżki rowerowe w Holandii wykorzystywane są także przez jeźdźców konnych i niestety pozostają po nich ślady w postaci końskich odchodów – w takim wypielęgnowanym kraju jak Holandia to naprawdę dziwne.

W Belgii ścieżki także istnieją, ale egzystują jakby przy okazji ścieżek dla pieszych, wiodących przez wydmy i ciągnących się wzdłuż całego belgijskiego wybrzeża. Mapek dla rowerzystów (przy drogach) nie ma, ale są symbole wskazujące na ścieżkę rowerową.

Przekraczając granicę z Belgii do Francji ze ścieżki wjeżdża się na zwykłą szosę. Ścieżki we Francji owszem są, ale raczej okazjonalnie. Z oznaczeniem jest różnie. Odcinki zaliczone do „zielonych dróg” (voies vertes) są oznaczone dobrze, ale czasem trzeba właściwego drogowskazu poszukać – może być za skrzyżowaniem. Kłopot jeśli taka „zielona droga” kończy się i człowiek zostaje też na ścieżce, lecz nieoznakowanej lub w ogóle w środku podmiejskich uliczek. Bez mapy ani rusz. Inna pułapka „zielonych dróg” to to, że potrafią przeprowadzić rowerzystę polami mijając miasta, a więc i kempingi. A nie po to jadę do Francji, by mijać miasteczka, a tym bardziej  kempingi. Nieporozumienie. Zdarzyło mi się też, że gdy kończyła się ścieżka wjeżdżałem na szosę i po kilkuset metrach okazywało się, że szosa staje się drogą tylko dla samochodów. Zjazd, o ile był możliwy, kierował mnie do wsi o nic nie mówiącej nazwie i znów koniec języka za przewodnika. Znów bez mapy ani rusz - o ile ktoś nie lubi GPS-a jak ja. Na szczęście dla takich tradycjonalistów są w sprzedaży bardzo dobre mapy drogowe departamentów w skali 1:200 000, które można kupić np. w Carrefourze, choć nie wiem czy w każdym.

Informacja turystyczna

Office de Tourisme w Rouen w zabytkowym budynku,
 z okien którego Monet 120 lat temu malował Katedrę w Rouen.
Z wizyt w biurach informacji turystycznej szybko zorientowałem się, że nie są one tworzone dla turystów - są dla promocji miast, które je finansują. Pytając o kemping położony w innej miejscowości, czasem odległej tylko o 10 km, można się spotkać z odmową, a nawet złością. W Amsterdamie nie udało mi się nawet dostać do okienka, bo miałem numerek informujący, że przede mną jest z pięćdziesiąt osób, a oczekujących obsługiwała tylko jedna informatorka. Zapytałem więc w stoisku z mapami, czy mogę liczyć na informację o kempingach w okolicach Hagi na co zdumiona młoda osoba odpowiedziała, że dysponują informacją jedynie o Amsterdamie, a w Hadze jest też informacja turystyczna. We Francji było jeszcze gorzej, zwłaszcza gdy pytałem o tereny należące do innego departamentu. Wyglądało na to, że jest ostra konkurencja między miastami i okręgami. W Hawrze nie było informacji o odległym o 25 km Honfleur, bo był już w innym departamencie (spod lady dostałem wykaz hoteli i kempingów w departamencie Calvados), a w Dunkierce pracownica informacji był wręcz zła, że pytam o kemping w sąsiedniej miejscowości. W Rouen nie mieli żadnej informacji o kempingach w oddalonym o ok. 50 km Beauvais (zmusiłem dziewczynę za ladą, by weszła do internetu i wystukała dwa słowa: Beauvais camping). Jeśli zaś chodzi o informację o swoim regionie office-de-tourisme może być bardzo pomocny i nawet zadzwonić na kemping, by sprawdzić czy są miejsca (Rouen) czy podać ci mailem adres sklepu rowerowego, który może pomóc w zapakowaniu roweru w pudło (Beauvais lotnisko), może oczywiście wskazać (z przyjemnością) lokalny kemping. W małym miasteczku  Saint-Pierre-en-Port bez problemu mogłem zasiąść za biurkiem i przy komputerze pani obsługującej Office-de-tourisme i dokonać odprawy lotniczej on-line. Plusem jest to, że we Francji biura informacji są w każdym niemal małym miasteczku.

Wszechobecne Hamburgery


Nie jestem fanem hamburgerów, ale podczas tej podróży zjadłem ich chyba więcej niż w całym swoim życiu. Ich wszechobecność zadziwiła mnie (plus frytki - jako nieodłączny dodatek). "Frytkownice" są zarówno w Holandii jak i powszechnie we Francji. Zazwyczaj mieszczą się w mniej eleganckich przybytkach, ale
hamburger bywa dostępny i w tak reprezentacyjnych miejscach jak Grand Cafe na rynku w Haarlemie, gdzie w menu królował hamburger a la szef kuchni, oczywiście z frytkami. We frytkownicy na tamie (też w Holandii) zamiast hamburgera zjadłem wyjątkowo frytki ze smażonymi w głębokim oleju grubymi kostkami fileta – pewnie z dorsza. W Calais vis-a-vis Hotel de Ville i słynnej rzeźby Rodina „Mieszczanie z Calais”– hamburger Max Geant (?) z jajkiem sadzonym w olbrzymiej bułce (pycha). W Quiberiville hamburgery z frytkami jadłem z rybakami wracającymi z porannego połowu (z tymże oni pili jeszcze wino). Gdziekolwiek by nie było, wszystko to za kilka euro i szybko. Dwie zalety w podróży.

Pomocni mieszkańcy


Dużo jeździłem bez mapy, a nawet tam gdzie jakąś mapę miałem czasem nie była wystarczająco dokładna. Pomocni byli mieszkańcy. Pytałem wszędzie gdzie mogłem. W Holandii raz pytałem mężczyznę krzątającego się wokół domu, innym razem rowerzysta podjechał i sam spytał czy może pomóc (miał mapę rowerową). W tym samym miejscu spytał mnie o drogę głuchoniemy rowerzysta i Holender tłumaczył mi, a ja na migi sympatycznemu głuchoniememu, który okazał się zresztą szefem trzyosobowej wyprawy. Jakiś czas jechaliśmy potem w tym samym kierunku. Innym razem pytany rowerzysta był na tyle miły, że pojechał za mną i gdy stanąłem szukając dalszej drogi zboczył z trasy by podjechać i wyjaśnić mi gdzie mam się skierować. Zdarzało się, że pytałem turystów – o drogę lub o kemping. Albo nie wiedzieli nic, albo wręcz dezinformowali, więc lepiej ich unikać pytając o drogę. W Belgii także rowerzysta podjechał pytając czy nie pomóc. Przejazd przez Belgię był krótki, więc nie było więcej okazji. We Francji – powiem wprost i bez ogródek – najbardziej pomocni byli czarnoskórzy Francuzi. Owszem, w kilku miejscach biali Francuzi okazali większą pomoc niż się spodziewałem, ale podczas tej podróży tak się złożyło, że najwięcej zaangażowania i chęci pomocy wykazali Murzyni. Na dworcu w Rouen, na przystanku tramwajowym w Beauvais, na lotnisku w Beauvais, w office de tourisme w Dunkierce, przy Le Mutant w Hawrze… Nie o ilość zresztą chodzi, a o prawdziwą życzliwość i chęć pomocy. Prawdziwie ludzcy Francuzi. Ale biali Francuzi oczywiście też pomagali. W Bresles chłopak, który chyba wyszedł przed dom tylko zapalić, wsiadł w samochód i przeprowadził mnie przez miasteczko do kempingu. Pod Dunkierką inny biały Francuz (notabene nie wyglądał na całkiem zdrowego psychicznie, choć był inteligentny i mówił dość dobrze po angielsku) prowadził mnie z kilometr do mapy regionu, na której jednak nie było miejscowości, do której jechałem. Mimo wszystko dziękuję. Między Beauvais i Bresles para rowerzystów z dzieckiem zboczyła z trasy by pokazać mi skrzyżowanie, z którego wiodła ścieżka do kempingu. Dziękuję tu wszystkim. Na marginesie dodam, że gdy pytałem raz w Polsce, w Gdyni, to starsza pani zadzwoniła nawet do męża, żeby się upewnić, czy dobrze mnie kieruje. Pytanie o drogę weszło mi w krew, uwielbiam to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz