czwartek, 11 lipca 2013

19. Beauvais - Warszawa

Dzień 19. Lot do Polski

na rowerze 9,4 km 0h37 jazdy

Jakby się leciało nad Antarktydą
Mimo światła latarni ulicznej (ze zmęczenia nie zauważyłem wieczorem żaluzji) spałem twardo, aż do 6-ej, gdy zadzwonił budzik. O 6.30 zamówione śniadanie stoi już przygotowane na stole. Recepcjonista (dziś w roli kelnera) świeży jakby nie wymagał snu. Może rzeczywiście anioł? Swego czasu wędrując samochodem po Normandii i Bretanii tropiłem posągi aniołów w kościołach - we Francji jest ich o wiele więcej niż w Polsce. I nie są to słodkie aniołki, a Anioły, że tak powiem, z krwi i kości. Na jednej skale widnieją nawet ślady jakie zostawił Archanioł Michał czy Gabriel podczas walki z zapomniałem już kim (może Lucyferem – też w końcu aniołem, dodatkowo o pięknym imieniu, bo Lucyfer oznacza „niosący światło”).  Taksówka podjeżdża o 6:45. Za kierownicą postawna pani, z pieskiem na kolanach. Może nie miała go z kim zostawić. Słodkie. Na lotnisku odprawiam się szybko, bez czekania. Kolejka tylko do Barcelony.

Tu nad Wisłą wiedzie trasa, którą często pokonuję na rowerze
Pudło z rowerem idealnie mieści się na taśmie dla bagaży niewymiarowych. Z czekających w hali tylko czarnoskóremu Francuzowi zechciało się pomóc mi załadować pudło na taśmę.
Na trasie pomagało mi wielu białych Francuzów, ale czarni Francuzi wyróżniali się prawdziwą życzliwością, widać było na ich twarzach, że zależy im by pomóc, na tę chwilę wyłączali się całkowicie z przerwanej czynności - zaskakiwali mnie.
Niespodziewanie drugi komplet taśm transportowych, które na wszelki wypadek wziąłem ze sobą zostały zarekwirowane jako niebezpieczne. Do Warszawy doleciałem bez wrażeń. Rower odebrałem w okienku z niewymiarowym bagażem, w dobrym stanie. Przed budynkiem złożyłem go i napompowałem, a ochroniarz, który zainteresował się mną i poopowiadał trochę o swoich doświadczeniach rowerowych, przysłał kogoś ze sprzątających po karton. Jeszcze parę kilometrów i w końcu w domu. Po 19 dobach bez kilku godzin.

Przejechałem w sumie 1033 km (934 na trasie i 99 na dojazdy do sklepu i wałęsanie się podczas dni „odpoczynkowych”). Średnia długość odcinka przejazdowego (11 etapów) to 74 km (z wieczornymi dojazdami do sklepu 78 km).

środa, 10 lipca 2013

18. Bresles – Beauvais

Dzień 18 Pakowanie roweru.

15,4 km 1h jazdy

Rankiem ostre słońce rozgrzewa namiot. Wstaję 8:55. Prysznic ciepły do oporu, śniadanie. W cieniu 22,7 st. Z przyjaznego kempingu, który z czystym sumieniem polecam, ruszam o 12:40. Po godzinie jestem pod hotelem La Residence. O 14:30 pieszo udaję się do sklepu rowerowego. Szybko wychodzę z pudłem, którego rozmiar mnie zaskoczył. Nie sądziłem, że będzie tak duże i tak ciężkie. Nie wziąłem nic czym mógłbym je obwiązać, żeby dało się łatwiej nieść. Do hotelu targam je 25 minut – to pod pachą, to na głowie, nie ułatwiają wąskie chodniki, a mocny wiatr w twarz urozmaica ten spacer. W sklepie powiedzieli, że taśmy do obwiązania mogę kupić w markecie SuperU, ale recepcjonista wskazuje mi bliższy Intermarche – kupuję świetne 2 taśmy transportowe, ostatnie na półce. Pudło tak wielkie, że zacząłem mieć wątpliwości czy nie przekracza dozwolonych wymiarów. Telefon Wizzaira, który mam nie odpowiada. Pomaga recepcjonista - dzwoni na lotnisko i dowiaduje się, że limitu nie ma. Potem zamawia taksówkę na jutro, co nie jest proste, bo nie tak łatwo znaleźć odpowiednio dużą. W końcu udaje mu się. Następnie udostępnia mi
swój magazynek na zewnątrz budynku, bym tam rozkręcił rower, zapakował oraz przechował do rana. Recepcjonista - anioł stróż, właściwie jest tu za całą obsługę: kierownika, konsjerża, sprzątacza i kelnera. Odkręcam przednie koło i pedały, wyjmuję siodełko, rozkręcam kierownicę, spuszczam powietrze z opon (żeby ciśnienie w samolocie ich nie rozsadziło – porada zaczerpnięta z internetu przed wyjazdem). Do pudła wkładam namiot i parę drobiazgów (też za poradą z sieci). Pudło obwiązuję dwoma taśmami. Z efektu jestem zadowolony. Teraz już mogę pospacerować po Beauvais. Wieczorem miasto (właściwie miasteczko) nieco wyludnione, chyba wszyscy pochowali się w knajpach. Od recepcjonisty dostałem ulotkę współpracującej z hotelem restauracji (10% rabatu), ale nie korzystam, za późno dla mnie na obiadowanie, a w hotelu mam jeszcze zakupy z Intermarche (i buteleczkę koniaku). Wracam o 20.30. Wreszcie łóżko!

wtorek, 9 lipca 2013

17. Bresles - Beauvais - Bresles

Dzień 17 Przygotowania do wylotu

47,8 km, 7h10 w podróży, 3h50 na kołach.

Rano na kempingu ruch, uspokaja się o 8-ej. Wczoraj zamówiłem pieczywo, mają przywieźć dopiero o 9-ej. W cenie „pitchu” słupek z prądem, więc gotuję wodę na herbatę. Na śniadanie 2 croissanty, suszone kiełbaski, bagietka, pomidor. W końcu ciepło, 24 stopnie, lato zagościło nieco za późno dla mnie, zdążyłem wymarznąć. A w Polsce było tak ciepło w czerwcu. Czy musiałem się tu pchać właśnie teraz? Czy to była rzeczywiście moja wola, czy może przeznaczenie (a la Kubuś Fatalista i jego Wielka Księga; niektórzy fizycy zajmujący się czasem dowodzą, że przyszłość już była) czy Einsteinowski determinizm, a może ręka Boska (jakaś kara?), a może karma? O 11:25 wyruszam do miasta, droga wśród łąk,przypominają się Mazury, Suwalszczyzna, wreszcie nie widzę nigdzie morza, gdyby coś z
samolotem nie wypaliło nie martwiłbym się, chętnie pojechałbym do Polski na rowerze. W Office-de-tourisme w centrum przy katedrze przerwa, więc jadę na lotnisko. Niestety przy lotnisku nie ma hotelu, a wydawało mi się, że miał być Ibis. Odszukuję informację turystyczną, informatorka robi się dość nieprzyjemna, gdy odrzucam jej propozycję noclegu w okolicznej kwaterze. W trakcie rozmowy okazuje się, że to nie informacja municypalna, z którą tak miło korespondowałem przed wyjazdem. W każdym razie dowiaduję się czego chciałem – w końcu zapytałem
informatorkę wprost: czy na pewno chce mi pomóc? opamiętała się i dała mi komplet adresów, mapkę, rozkład jazdy autobusu i telefony do taksówkarzy (najdrożsi w mieście, w hotelu zdecydowanie mi ich odradzono). W informacji lotniczej pytam o terminal, z którego mam lecieć – niby oba budyneczki („terminale”) blisko siebie, ale jak będę z ciężkim pudłem (do kartonu zamierzam dorzucić to i owo), to nawet te dwieście metrów ma znaczenie. Hotel La Residence odnajduję nie bez trudu, na uliczce równoległej do głównej drogi prowadzącej na lotnisko. Potem do sklepu rowerowego Procycles, gdzie ma czekać pudło do zapakowania roweru.
  Sklep jest (nieźle wyposażony), ale pudła nie ma, po angielsku tu nie mówią, szybko jednak dogadujemy się, że pudło potrzebne na jutro, na co sprzedawca kiwa głową z zadowoleniem. Mam przyjechać po 14.30 czyli po  przerwie obiadowej. Dobrze, że mam dzień zapasu. Wracam zwiedzić katedrę (robię dla niej wyjątek, bo katedra imponująca - najwyższe sklepienie gotyckie na świecie!). Jest już 4-ta, więc czas lunchu w kawiarniach się skończył, na szczęście są Turcy. Zjadam kebab z frytkami i fantą. W okolicy knajpy libańskie, ale na ulicach więcej Murzynów niż Azjatów. Na kemping wracam tym razem ścieżką rowerową, bez mapy wziętej z hotelu znów bym się zgubił. Oznakowanie ścieżek pozostawia dużo do życzenia. Po drodze zakupy w Intermarche. Litr pysznego soku z mango wypijam na miejscu, potem wyprzedzam samotnego sakwiarza, może zmierza na mój kemping? Pod namiotem jestem o 18.35. Słońce nadal pali. Na kolację m.in. mus z kaczki (z tłuszczykiem) i bardzo dobre Vin du Pays z Nimes - oczywiście czerwone wytrawne (fachowcy twierdzą, że vin-du-pays starające się o apelację są niejednokrotnie lesze niż te z AOC). Piszę, oglądam zdjęcia. Spać po 22.
Salamandra - symbolizująca odradzanie się miasta po każdej potyczce z wrogiem.
Tu - na metalowych guzach prowadzących turystę po mieście

poniedziałek, 8 lipca 2013

16. Rouen (St.Leger-ou-Bourg-Denis) – Beauvais (Bresles)

Dzień 16 Krótki etap, ale długi dzień, koszmar „drogi tylko dla pojazdów samochodowych”

26,9 km, 8h30 w podróży (w tym pociąg)

O 5.30 budzi mnie zimno, godzinę później gołębie i kogut, a o 7.30 zrywają mnie sroki. Holender wyjeżdża przed ósmą, a ja skieruję się tam, skąd on przyjechał – do Beauvais, tylko że pociągiem, więc nie muszę się spieszyć. Odwiedzam toalety - prysznic na żetony a 1,60 euro (na 10 minut), kibel tradycyjny - dziura w podłodze. Potem do Biedronki-Coccinelle po pasztet, szynkę, camembert (obowiązkowo), wodę, mleko, pomidory (francuskie – droższe niż holenderskie, ale pachną), a w sąsiadującej boulangerie kupuję bagietkę tak pyszną, jakiej jeszcze w tej podróży nie jadłem. Wyjeżdżam dopiero 11:55 (po małej przepierce i suszeniu). Do centrum tylko 6 km,  ale znów zgrzyt. Strzałka wskazująca
centrum wyprowadza mnie na drogę "tylko dla samochodów". Zjeżdżam na chodnik i szczęśliwie trafiam na ścieżkę dla rowerów. Do centrum trafić nietrudno, bo z daleko widać wieże kościołów. W office-de-tourisme pytam o kemping w Beauvais. Niepolitycznie, bo wszak to inne miasto – dziewczyna w informacji robi dziwną minę. Proszę ją zatem grzecznie acz stanowczo, by do google’a wpisała dwa słowa: "camping Beauvais”, znajduję w ten sposób kemping na wieczór – gdy dotrę do B. tamtejsza informacja będzie już zamknięta. Idę zwiedzać. Na rynku, na którym spłonęła Joanna d’Arc nowoczesna bryła pomnika-kościoła (chyba) - paskudztwo. Po co było psuć atmosferę tego starego miasta takim szkaradztwem? Jadę na dworzec sprawdzić pociąg, potem małe co nieco w lokalnym Carrefourze, a że mam trochę czasu wchodzę do wieży, w której ponoć więziono J.d’Arc. Wieża jest
pozostałością fortu i murów obronnych. W środku m.in. śliczna makieta XV wiecznego R. (zwraca uwagę ilość kościołów). Znów na dworzec. Tu oczekujących stłoczono w dusznym pomieszczeniu z monitorami, na których każdy wypatruje numeru peronu swojego pociągu (podawane w ostatniej chwili). Ja jadę na Amiens. Schody w dół na peron tylko ruchome (i wąskie), a windy nie widać. Okazuje się, że trzeba poprosić urzędnika kolejowego siedzącego za szybą. Rowerzystów i innych z dużymi tobołami zaprasza do służbowej windy towarowej, przez biuro. Śmiać się chce jak pomyślę, że w Warszawie wielu ludzi (albo ja mam do takich szczęście) wydziwia na okrągło jak to u nas wszystko źle zorganizowane i nie nowoczesne.Tu, na dworcu w Rouen (i nie tylko tu) zdziwiliby się,  że i we 
Francji nie wszędzie taka nowoczesność, jakby się zdawało. Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. Zanim wsiadłem do windy pogadałem z rodakiem, który też z rowerem - miejscowy gastarbeiter. Rower obłożony starymi torbami i pakunkami, plus wędka i gitara – plus on sam, bezzębny, choć młody. Krótko mówiąc wyglądał na bezdomnego. Tak też go potraktował kolejarz i kazał mu pokazać bilet zanim wpuścił go na zaplecze do windy. Rodak zaś w krzyk, po francusku, a potem do mnie po angielsku,
w końcu po polsku. Narzekał na organizację francuską jak tylko Polak potrafi, ale może jako stały rezydent wiedział więcej na ten temat. Na peronie nie ma tablic wskazujących dokąd który pociąg jedzie (żeby było ciekawiej stoją dwa jeden za drugim). Widząc mój zdezorientowany wzrok murzynka czekająca na peronie wskazuje mi właściwy. W pociągu zaś rowerzysta francuski, który jak się okazało studiował rok w Polsce! Przesiadka w Abancourt, są windy, by dostać się drugi peron. W B. jestem ok. 18.30.  Tu nie ma ruchomych schodów ani wind. Wnoszę po schodach osobno rower osobno sakwy. Przy dworcu tablica z mapą, więc wiem jak wyjechać z miasta, ale nie tak szybko – droga prowadzi mnie znów w pułapkę oznaczoną znakiem: „tylko dla samochodów” . Jadę dalej nie wiedząc czy i kiedy będzie z niej zjazd. W końcu zjeżdżam i tracę orientację, pytam kierowcę - przyjezdny, potem miejscową matkę w wózkiem – pokazuje mi kierunek. Wjeżdżam na ścieżkę rowerową („voies vertes”), która  kończy się nagle nie informując gdzie jechać dalej. Jadę wg znaków drogowych i znów 
 trafiam na drogę tylko dla samochodów. Zawracam i znów pytam. Rowerowa rodzinka (lokalna) wraca by pokazać mi drogę. Dzięki. Przed Bresles wielki Intermarche, ale właśnie go zamknęli. Jest ósma. Pytam rowerzystów o kemping – na drugim końcu B., potem jeszcze młodego człowieka, nie umie wytłumaczyć, więc wsiada w samochód i każe mi jechać za sobą. Miły. W końcu trafiam na sympatyczny Camping de la Trye (14,4 eur). Wylewny niewysoki kierownik Jose (Hiszpan?) oprowadza mnie opowiadając jak spadł z konia. Nie ma mowy o dokumentach ani pieniądzach - drobiazgi. W wozie-frytkarni zjadam najgorsze na świecie frytki z befsztykiem z rusztu, a w recepcji (nieoficjalnie) dostaję dwa małe francuskie piwka (a 1 euro). Idę spać ok. 23. Długi dzień. 

niedziela, 7 lipca 2013

15. Hawr - Rouen

Dzień 15 - rowerem i pociągiem - dobra kombinacja

29 km, 7h w podróży (z pociągiem), ciepło - do 24 st. C


Kaczki budzą o 6.30. Śpię jeszcze do 7.30, potem szybka toaleta, na śniadanie pół camemberta, woda z syropem i resztki czekolady. Gospodarze nie chcą zapłaty. Zaczyna grzać słońce. Ok. 9.30 opuszczam Gites i ... wracam do Hawru, bo tam czeka na mnie pociąg do Rouen. Droga do H. niedaleka, ale nie prosta. Znów natykam się na znak: droga tylko dla samochodów, zjeżdżam, kołuję, w końcu wjeżdżam do miasta, ale wybieram drogę pod górę. Oglądam centrum z dzielnicy położonej wyżej, widok średnio ciekawy, potem zjeżdżam nad morze. Na bulwarze o tej porze nie ma jeszcze tłumu, na dworcu zaś niespodzianka: kasjerka co prawda mówi po
angielsku, ale za to nieprawdę – poinformowała mnie, że w niedzielę nie ma pociągów z wagonem do przewozu rowerów i mam się zgłosić do kierownika pociągu, by spytać czy mnie zabierze. Czekam, w sklepiku prowadzonym przez Libańczyków robię małe zakupy. Przed dworcem kręcą się bezdomni i inne podejrzane typy, a na ławeczce trzech Polaków, zapewne pracujących fizycznie gdzieś w Hawrze, z zapasem piwa – pijani i głośni, burzą ciszę niedzielnego poranka. Wstyd się przyznawać, że jestem rodakiem tych osobników. Na dworcu inna organizacja niż w Polsce. Nikt nie czeka na peronie, bo do ostatniej chwili nie wiadomo,
z którego peronu odjedzie pociąg. Numer peronu wyświetla się, gdy pociąg już stoi. Łapię konduktora – bardzo miły, wskazuje mi wejście przy którym są stojaki dla rowerów, okazuje się, że są w każdym wagonie – kasjerka najwyraźniej niedoinformowana. W Rouen jesteśmy kilka minut przed czasem. W kasie miła obsługa, po angielsku, przy okazji pytam o informację turystyczną – jest przy katedrze w centrum. Jadę tam. Po drodze dwukrotnie zasięgam języka – raz trafiam na imbecyla, drugi raz na głuchoniemego, pech, jednak w końcu trafiam. To tę katedrę w Rouen malował Monet, a w budynku z którego ją malował jest właśnie Office de Tourisme.
Dowiaduję się gdzie jest najbliższy kemping, a dziewczyna za ladą dzwoni tam na moją prośbę spytać czy są miejsca. Jadę, ale znów trafiam na drogę tylko dla samochodów. Objeżdżam, znów pytam. Murzyn na przystanku tramwajowym długo mi objaśnia, pozwalając by mu odjechał tramwaj. Sympatyczny. Droga okazuje się prosta. O 16.30 jestem na kempingu w St. Leger. Kemping Camping L'Aubette (7,90 eur) - bida z nędzą. Biuro kempingu w baraku, gdzie kierownik sprzedaje cydr domowej roboty w butelkach po winie (skusiłem się). W miasteczku wszystko zamknięte, bo to niedzielne popołudnie. Na pustym polu obok mnie namiot Holendra sakwiarza, który przyjechał rowerem z Eindhoven. Radzi mi, by jechać do miasta autobusem, ale robi się późno, a nie mam pewności o której jest ostatni autobus powrotny. Schodzę na przystanek, okazuje się, że nie zostałoby mi dużo czasu na łażenie po mieście, a pieszo wracać mi się nie chce – choć pewnie Rouen by night ma swój urok. Zbyt jestem jednak zmęczony, daruję sobie. Głód zabijam wodą z syropem brzoskwiniowym i cydrem. Najem się rano, bo tuż pod kempingiem tutejsza Biedronka (Coccinelle, logo oczywiście inne niż naszej, portugalsko-polskiej). 

sobota, 6 lipca 2013

14. Saint-Pierre-en-Port - Hawr - Enanville

Dzień 14 Przeklinam "voies vertes"

107,37 km 10h w podróży, 6h50 jazdy.                      ZOBACZ TRASĘ ETAPU

Startuję o 10.25 dobrze wyspany, bo noc była ciepła. W miasteczku napotykam office-de-tourisme, gdzie udaje mi się siąść przed komputerem urzędującej tam Francuzki i odprawić się on-line w Wizzairze, którym za kilka dni (niestety) mam wracać do domu. Na szosie dzień zaczynam od zjazdu, trochę jadę moją starą znajomą D940, z której szybko zjeżdżam na drogę lokalną – do Fecamp. Mgła, a może raczej chmura wchodzi na klif i zakrywa wszystko co powyżej kilku metrów, z mijanych olbrzymich wiatraków widzę tylko kolorowe podstawy. Zjazd do F. przyjemny – zakosami, a miasto widać całe jak na dłoni.
Przejeżdżam miasto, kieruję się do morza, jak zwykle, a potem też jak zwykle wyjazd pod górę. Robi się ciepło. Zjeżdżam znów z głównej do Yport (zjazd i wjazd), w Vattetot ładne domy, na rynku restauracja pełna gości. Benouville żegna mnie natomiast klombem kwiatów. Jest coraz ładniej, ale całkiem zaskakuje mnie wjazd do Etretat – budynki stare, drewniane i pełne unikalnego uroku. Szybko okazuje się, że już całe tłumy turystów doceniły ten urok. Po raz pierwszy czuję się jak na wakacjach, w centrum restauracje jedna obok drugiej, wszystkie wypełnione ludźmi, na kamienistej plaży leżą amatorzy opalania, a na promenadzie wielojęzyczny
tłum, Rosjanie, egzotycznie ubrani Tajowie czy też inni Azjaci, są też Polacy na podrzeszowskiej rejestracji. W stoisku z lodami kupuję loda włoskiego (tu też się tak nazywa) i dalej w drogę. Tym razem podjazd do D940 w upale. Znów z niej zjeżdżam i robię postój w polu. Przebieram się i zjadam zapasy - bagietka, słoik czarnych oliwek i dwa pomidory. Najadam się. Powoli zaczynam myśleć o tym gdzie się zatrzymam na noc. Patrzę na mapę, ale nic mi wpada w oko. Może na coś się natknę po drodze. W Bruneval zjeżdżam do morza – ładna mała osada, potem kieruję się
na St. Jouin, jednak ścieżka rowerowa oddala mnie od głównej drogi (choć ładnie, bo przez sosnowy las) i wyjeżdżam po drugiej stronie miasteczka, gdzie przy drodze stoi duże „plateau” z mapą, niestety nie ma na niej kempingu. Merostwo nie zadbało o zaznaczenie kempingu, co rzadkie, potem okazało się, że właśnie tu był ostatni kemping przed Hawrem. Gdybym jechał szosą, a nie rowerową „zieloną drogą” przejechałbym obok niego, a tak zafundowałem sobie przedłużenie etapu i nerwowe poszukiwanie noclegu pod wieczór. Słynne francuskie „voies vertes” wyszły mi bokiem, niestety jeszcze raz na nie wjechałem tego dnia, a jeśli wierzyć drogowskazom to „zieloną” rowerową
 drogą do Hawru było w pewnym momencie 37 km podczas gdy szosą tylko 27 km. Aż do Hawru nie zauważyłem już żadnego kempingu, zresztą okolice zrobiły się bardziej rolnicze, pachnące nawozem, nie zachęcające do postoju. No i w końcu Hawr. Jadę miłym zaludnionym bulwarem, pytam o informację turystyczną. Kempingu nie ma. W informacji dowiedziałem się też, że na pokój w hotelu nie mam co liczyć, bo jest jakieś święto, imprezy itp. Chciałem pojechać dalej do Honfleur (dodatkowe 25 km), a listę tamtejszych kempingów dostałem w drodze wyjątku i
Przyjazne Gites
chyba wbrew przepisom, bo spod lady (to już inny departament), jednak most, który wiedzie do Honfleur to autostrada i prawdopodobnie nie ma żadnej ścieżki dla rowerów, a jechać naokoło trochę za daleko. W nogach mam już sporo kilometrów. Decyduję się na autostradę., może jest jakaś ścieżka dla rowerów. Wjeżdżając z miasta pytam o drogę murzyna z obsługi hipermarketu Le Mutant - naprawdę  stara się mi pomóc. Potem parę staruszków w samochodzie, ale wysyłają mnie do następnego mostu. Nie wierzę im, niesłusznie, i wcześniej niżbym się spodziewał wjeżdżam niechcący na autostradę. Dla roweru żadnej dróżki nie ma. Kierowcy na mnie trąbią, a ja zaczynam się obawiać, że zaraz zapłacę spory mandat. Zjeżdżam więc (szczęśliwie jest gdzie) i błąkam się jakiś czas, w końcu znajduję jakąś główniejszą drogę i pytam w miasteczku o miejsce do spania. Nic. Po drodze widziałem znak na wiejski „Gites Paysan”, wracam więc tam, i co prawda wszystkie pokoje zajęte, ale właściciele pozwalają mi rozbić namiot za domem, a obok jest drewniana dobudówka z kabiną prysznicową i toaletą. Zjadam zapasy kupione po drodze w Le Mutant - camembert, salami i małe piwo. Jest 21.00. Jestem cholernie zmęczony, boli nadgarstek, pobolewa kolano, a mięśnie ud chwytają skurcze. Ubieram się ciepło na noc, zakładam opaskę usztywniającą na nadgarstek. To był długi dzień.

piątek, 5 lipca 2013

13. Pourville - Saint-Pierre-en-Port

Dzień 13. W słońcu po klifie                          ZOBACZ TRASĘ ETAPU

54,7 km 5h25 w podróży, 3h36 jazdy, do 22 St.C.

Śpię grubo ubrany. O 6:30 budzą mnie ptaki, a potem gadający tuż nad moją głową Francuzi, którzy przyjechali z przyczepą. Pospałem jeszcze do 8-ej. Potem kąpiel, i miłe, czyste kabiny z umywalkami, są gniazdka, więc można w kabinie bez skrępowania uprać w umywalce majtki i wysuszyć je suszarką. Mogłem zamówić wczoraj w recepcji pieczywo, a tak kupuję tylko mleko i wypijam cały litr. Wychodzi słońce. O 11:25 opuszczam kemping. Przed wyjazdem para Holendrów wypytuje mnie o moją trasę, są pod wrażeniem, sam nie wiem czemu, bo wędrujących rowerzystów spotykam codziennie, choć prawda, że nie za wielu. Z Pourville znów pod górę, żeby potem znów zjechać. I tak już przez cały dzień, aż do zaplanowanego miejsca noclegu St.Pierre-en-Port. W Quiberville po 12-ej zjadłem w końcu śniadanie – burger w frytkarni. Siadam przy stoliku, obok rybacy, którzy wrócili z rannego połowu, też jedzą hamburgery, i popijają winem. Sprzedawca burgerów też wygląda na byłego rybaka, a na ulicy kutry i sklepy z rybami, każdy kuter ma własny stragan. Ciekawe, że hamburgerowy bar, mimo posiadania stolików nie ma toalety. Sprzedawca kieruje mnie w krzaki za barem, choć obok ulica i chyba szkoła, sugeruje (o ile dobrze zrozumiałem), żeby załatwiać się dyskretnie. Nawiasem mówiąc to jest ponoć jeden z głównym problemów bezdomnych, a nie np. brak pieniędzy na jedzenie – jak słyszałem od pewnego buddysty, który w ramach buddyjskiej praktyki przez jakiś czas z wyboru żył życiem bezdomnego. W Saint-Valery-en-Caux też stragany rybaków, tylko tu – to większe miasteczko, choć nie tłumne - kutry stoją zacumowane w obmurowanym ujściu rzeki, a z niego na linie ryby wciągane są na poziom ulicy. Sympatyczne miejsce, jak i inne dzisiaj mijane. Ładne widoki klifu. Mijam też elektrownie jądrową. Wcześniej przed Veules les Roses zbaczam do armaty-pomnika,
 upamiętniającej zepchnięcie do morza 15 tysięcy żołnierzy francuskich i angielskich w czerwcu 1940 r. Kilka statków odpłynęło, kilka zatonęło, a 5 tysięcy ludzi Niemcy wzięli do niewoli. W Sassolet przejeżdżam obok Chateau de Sissi, dziś hotelu niegdyś letniej rezydencji księżniczki Sissi. Uciekam (pod górę) kolarzowi staruszkowi, ubranemu profesjonalnie i na profesjonalnym rowerze wyścigowym, od czasu do czasu spotykam takich szosowców na emeryturze. Saint-Pierre-en-Port, o dziwo, na klifie. Camping les Falaises (13,90 eur) duży i pusty. Niestety w recepcji nie ma internetu, a chciałem tu odprawić się on-line, jak Wizzair wymaga. Nie ma też sieci. Do tego kierowniczka kempingu ani w ząb po angielsku, jej synek w wieku szkolnym też nie zna angielskiego ani trochę, czy w szkole ich nie uczą? W miasteczku dość dobrze zaopatrzony sklepik. Pytam o mniejsze butelki alkoholu, bo dużo nie wypiję, a na wożenie butelek nie mam miejsca w sakwach, sprzedawczyni spod lady podaje mi małą whisky jak coś wstydliwego – inna kultura. Wieczorem spacer nad morze, ale plaża mała, ciekawszy spacer po klifie, dokoła piękna zieleń. Tu malował Delacroix. W domu siedziałbym o tej porze przed telewizorem - zgroza!









czwartek, 4 lipca 2013

12. Cayeux - Pourville

Dzień 12 - uroki klifu - zjazdy i podjazdy                          

63,2 km, 6h20 w podróży, 4h20 jazdy                       ZOBACZ TRASĘ ETAPU

W nocy wiatr, budzi mnie furkot daszka namiotu oraz folii, w którą zawinięty śpi mój rower, co zmusza mnie do wyjścia w środku nocy ze śpiwora - usuwam daszek i obwiązuję dodatkowo rower. Nad ranem cieplej, ale słońce się nie pokazuje. Wstaję powoli, robię małą przepierkę, ale podsuszyć suszarką nie mogę, bo w jednym sanitariacie nie ma gniazdek, a w drugim jest chyba tylko 110 volt, mimo że napis mówi o 220. Podczas pakowania zaczyna mżyć, przeczekuję, suszę namiot, wyjeżdżam dopiero o wpół do dwunastej. Do drogi D940 (trochę pod górę), potem zjeżdżam zobaczyć
miasteczko Ault – zaspane, wymarłe, dwoje rowerzystów sakwiarzy pod kościołem. Nie zatrzymuję się, bo kościołów już się w życiu naoglądałem. Znów pod górę, ale mam skądś jeszcze siłę. Potem zjazd do Le Treport – szybki, do 49 km/h. W mieście w końcu trochę ludzi, ale zaczyna mżyć. Wyprzedza mnie sakwiarz i gdzieś znika, ja znów błądzę. Pytam raz i drugi, i znajduję drogę. „Montant, montant”, a potem „plateau”. Zgadza się, trzeba się trochę powspinać, nachylenie co najmniej 20%. A na klifie parking dla kamperów. Pewnie ładny widok, ale mżawka i mgła robi się tak
gęsta, że staję założyć żółtą kamizelkę i zapalam światła. Wiatr wkrótce przegania mgłę, zjeżdżam do kolejnego miasteczka, potem podjazd i zjazd do następnego i znów podjazd. I jeszcze jeden. Taki urok klifu - miasteczka rozłożyły się w pęknięciach klifu, nad samym morzem, więc chcąc je zobaczyć trzeba zjechać z klifu, a potem się nań znów wspiąć. Trochę się nawspinałem,  aż się dziwię, że przyszło mi to bez większego trudu. Codzienna jazda robi swoje. Dobrze, że zrezygnowałem z postoju co trzeci dzień. Taki dzień
odpoczynku raczej mnie rozbijał niż regenerował. W Tocqueville gubię trasę rowerową i wyjeżdżam na szosę, potem znów na boczne drogi, m.in. przez obrośnięte wiekowymi domami Puys. Około 16-ej wychodzi słońce. Pozdrawia mnie para sakwiarzy jadąca w przeciwnym kierunku (jak większość, których spotykam - przypadek?). Przedtem około 15-ej na miejscu piknikowym w Criel-plage zjadam zapasy (ser, bagietka, pomidory, gorzka czekolada) i przebieram się, ale dopiero teraz zdejmuję ortaliony. Wraca lato. Temperatura wzrosła do 17,3 a było już tylko 12,4 przed południem. 
Wjeżdżam do Dieppe. W końcu tłum ludzi. Szukam strzałek do informacji turystycznej, ale co dziwne (zwykle office-de-tourisme jest dobrze oznaczone), informacji nie widzę. Samo miasto jakoś nie zachęca do pozostania. Może już przyzwyczaiłem się do małych wyludnionych miasteczek? Opuszczam Dieppe dość szybko, znów pod górę. W Pourville chcę spytać o kemping, ale nie ma kogo, tu już standardowo bezludzie. Za miastem jednak jest strzałka do kempingu. Camping Le Marqueval (12,55 eur), porządny i  bardzo ładnie położony. Rozbijam namiot nad leżącym pośrodku jeziorkiem, okupowanym przez ptactwo wodne.
W recepcji mini sklepik, ale świeci pustkami (kupuję jedynie dużą butlę cydru), a najbliższy Auchan co prawda nie daleko, ale znów pod górę. Mam jeszcze pół sera pleśniowego i kawałek bagietki, więc rezygnuję z zakupów. Mogłem w recepcji zamówić pieczywo na rano, ale nie wiedziałem, że taki tu zwyczaj. Po kolacji idę na spacer nad morzem, gdzie mijam napotkaną wcześniej w recepcji polską rodzinę, która wynajęła na noc mobile-home. Nad morzem widoki klifów, które malował Monet. Urokliwie. Przy bulwarze sklep z ostrygami, niestety zamknięty, mogę jedynie popatrzyć na ostrygi moczące się w specjalnym basenie. Po powrocie resztka czekolady i spać. Widokowo i podjazdowo dzień dość ciekawy, a słoneczny wieczór jak deser po dobrym obiedzie.


środa, 3 lipca 2013

11. Quend-Cayeux

Dzień 11 - przez park ornitologiczny bez ptaków i miasteczka bez ludzi
                                                                                             
54,2 km - 4h57 w podróży - 3h33 jazdy              ZOBACZ TRASĘ ETAPU
(dodatkowo 4,3 km do Carrefoura)


W nocy padało. Spałem aż do 8.30, ale wstawałem  powoli. Śniadanie i toaleta, a potem pakowanie zajęły mi 3 i pół godziny. Recepcjoniści na kempingu bardzo mili, dostaję mapki okolic, ksero z drogami rowerowymi. Ładuję w recepcji baterię mojego aparatu. W ubikacji sedesy nie mają desek – może i dobry pomysł? Papier tylko w jednej z sześciu kabin, dozowany przez dziurkę. Kontakt (gotuję wodę grzałką) jedynie w pralni. Wyjeżdżam po 12-ej, i od razu skręcam na wskazany szlak rowery przez park ornitologiczny. Jest tu kilka tras. Zaczynam od "pętli kaczki" zamierzając skręcić potem na "pętle czapli", ale niechcący wyjeżdżam na szosę. Nie żałuję specjalnie, bo w parku ptaka nie wypatrzyłem ani jednego, jedynie atmosfera moczarów –
zresztą nie moja ulubiona. Zamiast ptaków spotkałem śliczne konie o jednakowej maści. Zamierzałem zahaczyć o miasteczko Rue, ale droga powiodła mnie do Le Crotoy (pod wiatr niestety). Oto urok braku GPS-a. Jadę tam, gdzie mnie droga poprowadzi. Miasteczko Le Crotoy, na brzegu płytkiej zatoki, opuszczone i wietrzne, wymarłe, choć ma swoją atmosferę. Objeżdżam zatokę i trafiam do Saint Valery (cite medieval), gdzie była więziona Joanna d’Arc (tablica pamiątkowa), mijam turystyczną (chyba) kolejkę ciągniętą przez czerwoną lokomotywę. Szybko przejeżdżam miasteczko i wyjeżdżam po górę. Robi się chłodno -
12,8 stopnia na ręcznym termometrze. Po drodze siadam w miłym miejscu – stoły drewniane pod jodłami – na lunch. Potem skręcam do malutkiego Le Hourdel, gdzie odpływ zostawił łodzie na dnie wijącej się rzeki, a w samym ujściu kobiety z piaszczystego dna coś wykopują (robaki dla wędkarzy?). Na kamienistym brzegu grupka pracowników służby ochrony fok i informacja o zjawiających się tu fokach szarych. Wydaje mi się, że jedną wypatrzyłem, ale bez lornetki nie jestem pewien. Wracam tą samą drogą, choć mapa pokazuje, że jest ścieżka wzdłuż wybrzeża – nie znalazłem jej jednak. Mijam smutne bezludne
Brighton i wjeżdżam do Cayeux-sur-Mer, planowanego miejsca noclegu. Miasteczko wyludnione i wietrzne. Kemping przy pozostałościach kościoła (Camping de la Vieille Eglise 16,8 euro). W recepcji dość oschła obsługa, sklepu nie ma, więc jadę do Carrefoura po kolację. Po jedzeniu (salami, majonez, ser pleśniowy, bułka, wino, ciasto, sok brzoskwiniowy, a na trawienie dwa łyki pastisu) ubrany we wszystko co mam, bo zimno i wiatr,  idę nad morze. W nagrodę po ósmej wychodzi słońce! Brzeg pokryty drobnymi kamyczkami, rząd kolorowych budek plażowych, a w oddali klify, które czekają na mnie w najbliższych dniach. Przyjemnie. Mimo krótkiego etapu (ale mam za sobą już ponad 680 km) bolą mnie uda i nie wiem jak będę jutro jechał.






wtorek, 2 lipca 2013

10. Wimereux - Quend-Plage

Dzień 10 -  trochę błądzenia                                       ZOBACZ TRASĘ ETAPU

80,7 km - 7h20 w drodze - 5h05 jazdy 
(z wieczorną wizytą w sklepie 94 km i 6h jazdy)

 Po nocy dość wietrznej, ale ciepłej wstaję wcześnie. 18 stopni. Ucho wciąż nieco przewiane, a na kostce znów rana - drugi raz rozharatałem sobie pedałem w tym samym miejscu. Opatruję. Po śniadaniu - jak zwykle z wieczornych produktów plus herbata (woda tu mało smaczna). Potem wynoszę śmiecie, drogę wskazuje mi Angielka - kemping wypełniony Anglikami. Wyjazd kwadrans po 10, od razu pod górę, ale zaraz zjazd do Boulogne. Tu, żeby zobaczyć starówkę, znów trzeba podjechać. W informacji biorę mapę starówki, przez którą przechodzę spacerem. Przyjemnie, jak to na starówce. Po opuszczeniu
murów mylę drogę, ale miła Francuzka, mimo pośpiechu, wybawia mnie w kłopotu. Zjeżdżam do portu, za którym znów problem z wyborem drogi. Na skrzyżowaniu trzy drogowskazy wskazują to samo La Portel, każdy w inną stronę - tu GPS by się przydał, ale poszukiwanie właściwej drogi jest dla mnie niezbędną częścią podróży. Znów mam okazję zapytać o drogę - miejscowi jednak tylko po francusku, i tłumaczą dość zawile - po zrobieniu pętli (góra-dół) wyjeżdżam ku mojemu zaskoczeniu (bo straciłem całkiem orientację) na drogę wiodącą tam gdzie chcę jechać, choć numer drogi inny niż pokazuje mapa, a potem jeszcze inny. Niepotrzebnie zjeżdżam do Equihen-Plage, z którego można wyjechać jedynie tą samą drogą (znów zjazd-wjazd). Wracam na główną drogę D119 do Condotte. Jadę ścieżką rowerową
dokoła lasy przypominające Mazury. Po drodze (tuż po 1-ej) staję w lasku (privee, ale dziura w siatce, a przejście mocno wydeptane) na lunch. Potem drogą D940 (wcześniej poszukiwaną), przejeżdżam skrajem Etaples nie wjeżdżając do La Touquet, choć morze nęci. Drogę przecinają owce – dwóch pasterzy przeprowadza przez jezdnię wielkie stado. Kieruję się do Berck, a potem Berck-Plage, gdzie kręcą film na bulwarze – ulica zamknięta, a na niej sporo samochodów z lat 50-tych i 60-tych. Okrążam miasteczko ścieżką pieszo-rowerową nad morzem. Na szerokiej plaży dzieciaki szusują na plażowych bojerach (na kółkach), jest ich spora gromada.Wyjeżdżam z miasta
nie mając pojęcia gdzie mam szukać kempingu na noc. Po drodze było ich sporo, tym razem dopiero po niezłym kawałku (a jestem już zmęczony), za Quend, napotykam reklamy kempingów. Zjeżdżam w kierunku morza ku Monchaux. Wybieram Camping Les Vertes Feuilles (10,2 euro za dobę). W barze pusto i niezachęcająco, a sklepik niestety marny, więc żeby zjeść kolację muszę odwiedzić lokalny Carrefour (w drodze doń trochę pokropiło), potem zjeżdżam nad morze do Quend-Plage. Pusto i nastrojowo. Do kolacji łyczek  pastisu.

poniedziałek, 1 lipca 2013

9. Gravelines - Wimereux

Dzień 9 - Przez Calais i Cap Blanc Nez            ZOBACZ TRASĘ ETAPU

69 km, 8h w drodze, 4h56 jazdy

W nocy znów wieje. Na śniadanie croissanty. Dziś początek sezonu (ceny kempingu idą w górę), ale sklepik jeszcze pusty, dostawa ma przyjechać dopiero w południe. Wychodzę ok 10. Odbieram paszport (zastaw za kartę do prysznica). Do Calais mało ciekawą drogą D940 - może bliższa morza była ciekawsza (rowerowa EV4), ale zauważyłem ją za późno. Pozdrawiają mnie mijający mnie sakwiarze. Przy drodze dość popularna uprawa. Nie wiem co to, ale ładnie, bo świeża zieleń i małe kwiatki. W Calais dość przyjemnie. Budynek merostwa (?) olśniewający – jak kościół, ładny ogród wokół (część kwiatów z metalu!) i pomnik Rodina (chyba kopia?) „Mieszczanie z Calais”, rzeźba, którą zrobił tyle zamieszania.
Zjadam hamburgera w ogromnej bułce z jajkiem sadzonym w środku (pycha!). Droga do Sangatte mało ciekawa, ale miasteczko ma swój urok - puste ulice, domy właściwe na wydmie, a potem już prawdziwa atrakcja dzisiejszego dnia - podjazd na Cap Blanc Nez. Może nie bardzo wysoko, ale podjazd dość długi i pod wiatr. Na górze sporo turystów. Wchodzę z rowerem na sam szczyt, choć wąska bramka nieco to utrudnia. Widoki! Anglia na wyciągnięcie ręki - po drodze przejechałem nad tunelem. A potem zjazd z zakrętami (cały czas na hamulcach) i znów wjazd i znów w dół. Wiatr tak mocny, że rower, mimo swojej wagi, nie rozpędza się tym razem. Potem jeszcze wjazd i zjazd, więc gdy 
 mijam miasteczko Wissant sam sobie się dziwię, że chce mi się do niego wjechać (bo znów w dól, a za chwilę znów pod górę). Jednak warto było. Miasteczko dość miłe. Kawałek dalej z drogi widać duży bunkier z napisem muzeum. Zjeżdżam i zwiedzam. Bunkier niemiecki, niestety olbrzymie działo, które tu tkwiło, zostało usunięte. Jednak łatwo wyobrazić sobie życie w bunkrze. Zdjęcia pokazują młodych roześmianych niemieckich chłopaków. Czy zdawali sobie sprawę w czym biorą udział?  Potem miłe i puste miasteczko Audresselles i mniej miłe Ambleteuse. W końcu trafiam do Wimereux. Jestem zmęczony, słońce zakryły chmury. Nie wiem dokąd jadę i gdzie będę spał, ale ogarnia mnie dziwny spokój, bo przecież gdzieś będę dziś
spał! Zbaczam do Intermarche, żeby kupić coś na kolację (i śniadanie - jak zwykle), bo gdy znajdę nocleg, otwartego sklepu ani baru może w pobliżu nie być. Zjeżdżam do miasteczka i natykam się na otwartą jeszcze informację turystyczną (do 18-ej). Okazuje się, że na drugim końcu miasteczka jest kemping miejski! A więc rzeczywiście nie było potrzeby się martwić. W dodatku w centrum miasteczka dobrze zaopatrzony Carrefour czynny do 8-ej. Kemping jednak prawie pełny. Tym razem Anglicy najechali wybrzeże kamperami. W recepcji przepuszczam Włocha z rodziną, biedak kaleczy nieśmiało francuski przy okienku. Po kolacji (gotuję herbatę w kuchennej części sanitariatów) jak zwykle spacerem nad morze.