sobota, 6 lipca 2013

14. Saint-Pierre-en-Port - Hawr - Enanville

Dzień 14 Przeklinam "voies vertes"

107,37 km 10h w podróży, 6h50 jazdy.                      ZOBACZ TRASĘ ETAPU

Startuję o 10.25 dobrze wyspany, bo noc była ciepła. W miasteczku napotykam office-de-tourisme, gdzie udaje mi się siąść przed komputerem urzędującej tam Francuzki i odprawić się on-line w Wizzairze, którym za kilka dni (niestety) mam wracać do domu. Na szosie dzień zaczynam od zjazdu, trochę jadę moją starą znajomą D940, z której szybko zjeżdżam na drogę lokalną – do Fecamp. Mgła, a może raczej chmura wchodzi na klif i zakrywa wszystko co powyżej kilku metrów, z mijanych olbrzymich wiatraków widzę tylko kolorowe podstawy. Zjazd do F. przyjemny – zakosami, a miasto widać całe jak na dłoni.
Przejeżdżam miasto, kieruję się do morza, jak zwykle, a potem też jak zwykle wyjazd pod górę. Robi się ciepło. Zjeżdżam znów z głównej do Yport (zjazd i wjazd), w Vattetot ładne domy, na rynku restauracja pełna gości. Benouville żegna mnie natomiast klombem kwiatów. Jest coraz ładniej, ale całkiem zaskakuje mnie wjazd do Etretat – budynki stare, drewniane i pełne unikalnego uroku. Szybko okazuje się, że już całe tłumy turystów doceniły ten urok. Po raz pierwszy czuję się jak na wakacjach, w centrum restauracje jedna obok drugiej, wszystkie wypełnione ludźmi, na kamienistej plaży leżą amatorzy opalania, a na promenadzie wielojęzyczny
tłum, Rosjanie, egzotycznie ubrani Tajowie czy też inni Azjaci, są też Polacy na podrzeszowskiej rejestracji. W stoisku z lodami kupuję loda włoskiego (tu też się tak nazywa) i dalej w drogę. Tym razem podjazd do D940 w upale. Znów z niej zjeżdżam i robię postój w polu. Przebieram się i zjadam zapasy - bagietka, słoik czarnych oliwek i dwa pomidory. Najadam się. Powoli zaczynam myśleć o tym gdzie się zatrzymam na noc. Patrzę na mapę, ale nic mi wpada w oko. Może na coś się natknę po drodze. W Bruneval zjeżdżam do morza – ładna mała osada, potem kieruję się
na St. Jouin, jednak ścieżka rowerowa oddala mnie od głównej drogi (choć ładnie, bo przez sosnowy las) i wyjeżdżam po drugiej stronie miasteczka, gdzie przy drodze stoi duże „plateau” z mapą, niestety nie ma na niej kempingu. Merostwo nie zadbało o zaznaczenie kempingu, co rzadkie, potem okazało się, że właśnie tu był ostatni kemping przed Hawrem. Gdybym jechał szosą, a nie rowerową „zieloną drogą” przejechałbym obok niego, a tak zafundowałem sobie przedłużenie etapu i nerwowe poszukiwanie noclegu pod wieczór. Słynne francuskie „voies vertes” wyszły mi bokiem, niestety jeszcze raz na nie wjechałem tego dnia, a jeśli wierzyć drogowskazom to „zieloną” rowerową
 drogą do Hawru było w pewnym momencie 37 km podczas gdy szosą tylko 27 km. Aż do Hawru nie zauważyłem już żadnego kempingu, zresztą okolice zrobiły się bardziej rolnicze, pachnące nawozem, nie zachęcające do postoju. No i w końcu Hawr. Jadę miłym zaludnionym bulwarem, pytam o informację turystyczną. Kempingu nie ma. W informacji dowiedziałem się też, że na pokój w hotelu nie mam co liczyć, bo jest jakieś święto, imprezy itp. Chciałem pojechać dalej do Honfleur (dodatkowe 25 km), a listę tamtejszych kempingów dostałem w drodze wyjątku i
Przyjazne Gites
chyba wbrew przepisom, bo spod lady (to już inny departament), jednak most, który wiedzie do Honfleur to autostrada i prawdopodobnie nie ma żadnej ścieżki dla rowerów, a jechać naokoło trochę za daleko. W nogach mam już sporo kilometrów. Decyduję się na autostradę., może jest jakaś ścieżka dla rowerów. Wjeżdżając z miasta pytam o drogę murzyna z obsługi hipermarketu Le Mutant - naprawdę  stara się mi pomóc. Potem parę staruszków w samochodzie, ale wysyłają mnie do następnego mostu. Nie wierzę im, niesłusznie, i wcześniej niżbym się spodziewał wjeżdżam niechcący na autostradę. Dla roweru żadnej dróżki nie ma. Kierowcy na mnie trąbią, a ja zaczynam się obawiać, że zaraz zapłacę spory mandat. Zjeżdżam więc (szczęśliwie jest gdzie) i błąkam się jakiś czas, w końcu znajduję jakąś główniejszą drogę i pytam w miasteczku o miejsce do spania. Nic. Po drodze widziałem znak na wiejski „Gites Paysan”, wracam więc tam, i co prawda wszystkie pokoje zajęte, ale właściciele pozwalają mi rozbić namiot za domem, a obok jest drewniana dobudówka z kabiną prysznicową i toaletą. Zjadam zapasy kupione po drodze w Le Mutant - camembert, salami i małe piwo. Jest 21.00. Jestem cholernie zmęczony, boli nadgarstek, pobolewa kolano, a mięśnie ud chwytają skurcze. Ubieram się ciepło na noc, zakładam opaskę usztywniającą na nadgarstek. To był długi dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz