Startuję o 10.25 dobrze wyspany, bo noc była ciepła. W
miasteczku napotykam office-de-tourisme, gdzie udaje mi się siąść przed
komputerem urzędującej tam Francuzki i odprawić się on-line w Wizzairze, którym
za kilka dni (niestety) mam wracać do domu. Na szosie dzień zaczynam od zjazdu,
trochę jadę moją starą znajomą D940, z której szybko zjeżdżam na drogę lokalną
– do Fecamp. Mgła, a może raczej chmura wchodzi na klif i zakrywa wszystko co
powyżej kilku metrów, z mijanych olbrzymich wiatraków widzę tylko kolorowe
podstawy. Zjazd do F. przyjemny – zakosami, a miasto widać całe jak na dłoni.
Przejeżdżam miasto, kieruję się do morza, jak zwykle, a potem też jak zwykle wyjazd pod górę. Robi się ciepło. Zjeżdżam znów z głównej do Yport (zjazd i wjazd), w Vattetot ładne domy, na rynku restauracja pełna gości. Benouville żegna mnie natomiast klombem kwiatów. Jest coraz ładniej, ale całkiem zaskakuje mnie wjazd do Etretat – budynki stare, drewniane i pełne unikalnego uroku. Szybko okazuje się, że już całe tłumy turystów doceniły ten urok. Po raz pierwszy czuję się jak na wakacjach, w centrum restauracje jedna obok drugiej, wszystkie wypełnione ludźmi, na kamienistej plaży leżą amatorzy opalania, a na promenadzie wielojęzyczny
tłum, Rosjanie, egzotycznie ubrani Tajowie czy też inni Azjaci, są też Polacy na podrzeszowskiej rejestracji. W stoisku z lodami kupuję loda włoskiego (tu też się tak nazywa) i dalej w drogę. Tym razem podjazd do D940 w upale. Znów z niej zjeżdżam i robię postój w polu. Przebieram się i zjadam zapasy - bagietka, słoik czarnych oliwek i dwa pomidory. Najadam się. Powoli zaczynam myśleć o tym gdzie się zatrzymam na noc. Patrzę na mapę, ale nic mi wpada w oko. Może na coś się natknę po drodze. W Bruneval zjeżdżam do morza – ładna mała osada, potem kieruję się
na St. Jouin, jednak ścieżka rowerowa oddala mnie od głównej drogi (choć ładnie, bo przez sosnowy las) i wyjeżdżam po drugiej stronie miasteczka, gdzie przy drodze stoi duże „plateau” z mapą, niestety nie ma na niej kempingu. Merostwo nie zadbało o zaznaczenie kempingu, co rzadkie, potem okazało się, że właśnie tu był ostatni kemping przed Hawrem. Gdybym jechał szosą, a nie rowerową „zieloną drogą” przejechałbym obok niego, a tak zafundowałem sobie przedłużenie etapu i nerwowe poszukiwanie noclegu pod wieczór. Słynne francuskie „voies vertes” wyszły mi bokiem, niestety jeszcze raz na nie wjechałem tego dnia, a jeśli wierzyć drogowskazom to „zieloną” rowerową
drogą do Hawru było w pewnym momencie37 km podczas gdy szosą tylko 27 km . Aż do Hawru nie zauważyłem już żadnego kempingu, zresztą okolice zrobiły się bardziej rolnicze, pachnące nawozem, nie zachęcające do postoju. No i w końcu Hawr. Jadę miłym zaludnionym bulwarem, pytam o informację turystyczną. Kempingu nie ma. W informacji dowiedziałem się też, że na pokój w hotelu nie mam co liczyć, bo jest jakieś święto, imprezy itp. Chciałem pojechać dalej do Honfleur (dodatkowe 25 km ), a listę tamtejszych kempingów dostałem w drodze wyjątku i
chyba wbrew przepisom, bo spod lady (to już inny departament), jednak most, który wiedzie do Honfleur to autostrada i prawdopodobnie nie ma żadnej ścieżki dla rowerów, a jechać naokoło trochę za daleko. W nogach mam już sporo kilometrów. Decyduję się na autostradę., może jest jakaś ścieżka dla rowerów. Wjeżdżając z miasta pytam o drogę murzyna z obsługi hipermarketu Le Mutant - naprawdę stara się mi pomóc. Potem parę staruszków w samochodzie, ale wysyłają mnie do następnego mostu. Nie wierzę im, niesłusznie, i wcześniej niżbym się spodziewał wjeżdżam niechcący na autostradę. Dla roweru żadnej dróżki nie ma. Kierowcy na mnie trąbią, a ja zaczynam się obawiać, że zaraz zapłacę spory mandat. Zjeżdżam więc (szczęśliwie jest gdzie) i błąkam się jakiś czas, w końcu znajduję jakąś główniejszą drogę i pytam w miasteczku o miejsce do spania. Nic. Po drodze widziałem znak na wiejski „Gites Paysan”, wracam więc tam, i co prawda wszystkie pokoje zajęte, ale właściciele pozwalają mi rozbić namiot za domem, a obok jest drewniana dobudówka z kabiną prysznicową i toaletą. Zjadam zapasy kupione po drodze w Le Mutant - camembert, salami i małe piwo. Jest 21.00. Jestem cholernie zmęczony, boli nadgarstek, pobolewa kolano, a mięśnie ud chwytają skurcze. Ubieram się ciepło na noc, zakładam opaskę usztywniającą na nadgarstek. To był długi dzień.
Przejeżdżam miasto, kieruję się do morza, jak zwykle, a potem też jak zwykle wyjazd pod górę. Robi się ciepło. Zjeżdżam znów z głównej do Yport (zjazd i wjazd), w Vattetot ładne domy, na rynku restauracja pełna gości. Benouville żegna mnie natomiast klombem kwiatów. Jest coraz ładniej, ale całkiem zaskakuje mnie wjazd do Etretat – budynki stare, drewniane i pełne unikalnego uroku. Szybko okazuje się, że już całe tłumy turystów doceniły ten urok. Po raz pierwszy czuję się jak na wakacjach, w centrum restauracje jedna obok drugiej, wszystkie wypełnione ludźmi, na kamienistej plaży leżą amatorzy opalania, a na promenadzie wielojęzyczny
tłum, Rosjanie, egzotycznie ubrani Tajowie czy też inni Azjaci, są też Polacy na podrzeszowskiej rejestracji. W stoisku z lodami kupuję loda włoskiego (tu też się tak nazywa) i dalej w drogę. Tym razem podjazd do D940 w upale. Znów z niej zjeżdżam i robię postój w polu. Przebieram się i zjadam zapasy - bagietka, słoik czarnych oliwek i dwa pomidory. Najadam się. Powoli zaczynam myśleć o tym gdzie się zatrzymam na noc. Patrzę na mapę, ale nic mi wpada w oko. Może na coś się natknę po drodze. W Bruneval zjeżdżam do morza – ładna mała osada, potem kieruję się
na St. Jouin, jednak ścieżka rowerowa oddala mnie od głównej drogi (choć ładnie, bo przez sosnowy las) i wyjeżdżam po drugiej stronie miasteczka, gdzie przy drodze stoi duże „plateau” z mapą, niestety nie ma na niej kempingu. Merostwo nie zadbało o zaznaczenie kempingu, co rzadkie, potem okazało się, że właśnie tu był ostatni kemping przed Hawrem. Gdybym jechał szosą, a nie rowerową „zieloną drogą” przejechałbym obok niego, a tak zafundowałem sobie przedłużenie etapu i nerwowe poszukiwanie noclegu pod wieczór. Słynne francuskie „voies vertes” wyszły mi bokiem, niestety jeszcze raz na nie wjechałem tego dnia, a jeśli wierzyć drogowskazom to „zieloną” rowerową
drogą do Hawru było w pewnym momencie
Przyjazne Gites |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz