niedziela, 7 lipca 2013

15. Hawr - Rouen

Dzień 15 - rowerem i pociągiem - dobra kombinacja

29 km, 7h w podróży (z pociągiem), ciepło - do 24 st. C


Kaczki budzą o 6.30. Śpię jeszcze do 7.30, potem szybka toaleta, na śniadanie pół camemberta, woda z syropem i resztki czekolady. Gospodarze nie chcą zapłaty. Zaczyna grzać słońce. Ok. 9.30 opuszczam Gites i ... wracam do Hawru, bo tam czeka na mnie pociąg do Rouen. Droga do H. niedaleka, ale nie prosta. Znów natykam się na znak: droga tylko dla samochodów, zjeżdżam, kołuję, w końcu wjeżdżam do miasta, ale wybieram drogę pod górę. Oglądam centrum z dzielnicy położonej wyżej, widok średnio ciekawy, potem zjeżdżam nad morze. Na bulwarze o tej porze nie ma jeszcze tłumu, na dworcu zaś niespodzianka: kasjerka co prawda mówi po
angielsku, ale za to nieprawdę – poinformowała mnie, że w niedzielę nie ma pociągów z wagonem do przewozu rowerów i mam się zgłosić do kierownika pociągu, by spytać czy mnie zabierze. Czekam, w sklepiku prowadzonym przez Libańczyków robię małe zakupy. Przed dworcem kręcą się bezdomni i inne podejrzane typy, a na ławeczce trzech Polaków, zapewne pracujących fizycznie gdzieś w Hawrze, z zapasem piwa – pijani i głośni, burzą ciszę niedzielnego poranka. Wstyd się przyznawać, że jestem rodakiem tych osobników. Na dworcu inna organizacja niż w Polsce. Nikt nie czeka na peronie, bo do ostatniej chwili nie wiadomo,
z którego peronu odjedzie pociąg. Numer peronu wyświetla się, gdy pociąg już stoi. Łapię konduktora – bardzo miły, wskazuje mi wejście przy którym są stojaki dla rowerów, okazuje się, że są w każdym wagonie – kasjerka najwyraźniej niedoinformowana. W Rouen jesteśmy kilka minut przed czasem. W kasie miła obsługa, po angielsku, przy okazji pytam o informację turystyczną – jest przy katedrze w centrum. Jadę tam. Po drodze dwukrotnie zasięgam języka – raz trafiam na imbecyla, drugi raz na głuchoniemego, pech, jednak w końcu trafiam. To tę katedrę w Rouen malował Monet, a w budynku z którego ją malował jest właśnie Office de Tourisme.
Dowiaduję się gdzie jest najbliższy kemping, a dziewczyna za ladą dzwoni tam na moją prośbę spytać czy są miejsca. Jadę, ale znów trafiam na drogę tylko dla samochodów. Objeżdżam, znów pytam. Murzyn na przystanku tramwajowym długo mi objaśnia, pozwalając by mu odjechał tramwaj. Sympatyczny. Droga okazuje się prosta. O 16.30 jestem na kempingu w St. Leger. Kemping Camping L'Aubette (7,90 eur) - bida z nędzą. Biuro kempingu w baraku, gdzie kierownik sprzedaje cydr domowej roboty w butelkach po winie (skusiłem się). W miasteczku wszystko zamknięte, bo to niedzielne popołudnie. Na pustym polu obok mnie namiot Holendra sakwiarza, który przyjechał rowerem z Eindhoven. Radzi mi, by jechać do miasta autobusem, ale robi się późno, a nie mam pewności o której jest ostatni autobus powrotny. Schodzę na przystanek, okazuje się, że nie zostałoby mi dużo czasu na łażenie po mieście, a pieszo wracać mi się nie chce – choć pewnie Rouen by night ma swój urok. Zbyt jestem jednak zmęczony, daruję sobie. Głód zabijam wodą z syropem brzoskwiniowym i cydrem. Najem się rano, bo tuż pod kempingiem tutejsza Biedronka (Coccinelle, logo oczywiście inne niż naszej, portugalsko-polskiej). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz