Dzień 17
Przygotowania do wylotu
Rano na kempingu ruch, uspokaja
się o 8-ej. Wczoraj zamówiłem pieczywo, mają przywieźć dopiero o 9-ej. W
cenie „pitchu” słupek z prądem, więc gotuję wodę na herbatę.
Na śniadanie 2 croissanty, suszone kiełbaski, bagietka, pomidor. W końcu
ciepło, 24 stopnie, lato zagościło nieco za późno dla mnie, zdążyłem wymarznąć.
A w Polsce było tak ciepło w czerwcu. Czy musiałem się tu pchać właśnie teraz? Czy to była rzeczywiście moja wola, czy może przeznaczenie (a la Kubuś Fatalista i jego Wielka Księga; niektórzy fizycy zajmujący się czasem dowodzą, że przyszłość już była) czy Einsteinowski determinizm, a może ręka Boska (jakaś kara?), a może karma? O
11:25 wyruszam do miasta, droga wśród łąk,przypominają się Mazury, Suwalszczyzna, wreszcie nie widzę nigdzie morza, gdyby coś z
samolotem nie wypaliło nie martwiłbym się, chętnie pojechałbym do Polski na rowerze. W Office-de-tourisme w centrum przy katedrze przerwa, więc jadę na lotnisko. Niestety przy lotnisku nie ma hotelu, a wydawało mi się, że miał być Ibis. Odszukuję informację turystyczną, informatorka robi się dość nieprzyjemna, gdy odrzucam jej propozycję noclegu w okolicznej kwaterze. W trakcie rozmowy okazuje się, że to nie informacja municypalna, z którą tak miło korespondowałem przed wyjazdem. W każdym razie dowiaduję się czego chciałem – w końcu zapytałem
informatorkę wprost: czy na pewno chce mi pomóc? opamiętała się i dała mi komplet adresów, mapkę, rozkład jazdy autobusu i telefony do taksówkarzy (najdrożsi w mieście, w hotelu zdecydowanie mi ich odradzono). W informacji lotniczej pytam o terminal, z którego mam lecieć – niby oba budyneczki („terminale”) blisko siebie, ale jak będę z ciężkim pudłem (do kartonu zamierzam dorzucić to i owo), to nawet te dwieście metrów ma znaczenie. Hotel La Residence odnajduję nie bez trudu, na uliczce równoległej do głównej drogi prowadzącej na lotnisko. Potem do sklepu rowerowego Procycles, gdzie ma czekać pudło do zapakowania roweru.
Sklep jest (nieźle wyposażony), ale pudła nie ma, po angielsku tu nie mówią, szybko jednak dogadujemy się, że pudło potrzebne na jutro, na co sprzedawca kiwa głową z zadowoleniem. Mam przyjechać po 14.30 czyli po przerwie obiadowej. Dobrze, że mam dzień zapasu. Wracam zwiedzić katedrę (robię dla niej wyjątek, bo katedra imponująca - najwyższe sklepienie gotyckie na świecie!). Jest już 4-ta, więc czas lunchu w kawiarniach się skończył, na szczęście są Turcy. Zjadam kebab z frytkami i fantą. W okolicy knajpy libańskie, ale na ulicach więcej Murzynów niż Azjatów. Na kemping wracam tym razem ścieżką rowerową, bez mapy wziętej z hotelu znów bym się zgubił. Oznakowanie ścieżek pozostawia dużo do życzenia. Po drodze zakupy w Intermarche. Litr pysznego soku z mango wypijam na miejscu, potem wyprzedzam samotnego sakwiarza, może zmierza na mój kemping? Pod namiotem jestem o 18.35. Słońce nadal pali. Na kolację m.in. mus z kaczki (z tłuszczykiem) i bardzo dobre Vin du Pays z Nimes - oczywiście czerwone wytrawne (fachowcy twierdzą, że vin-du-pays starające się o apelację są niejednokrotnie lesze niż te z AOC). Piszę, oglądam zdjęcia. Spać po 22.
samolotem nie wypaliło nie martwiłbym się, chętnie pojechałbym do Polski na rowerze. W Office-de-tourisme w centrum przy katedrze przerwa, więc jadę na lotnisko. Niestety przy lotnisku nie ma hotelu, a wydawało mi się, że miał być Ibis. Odszukuję informację turystyczną, informatorka robi się dość nieprzyjemna, gdy odrzucam jej propozycję noclegu w okolicznej kwaterze. W trakcie rozmowy okazuje się, że to nie informacja municypalna, z którą tak miło korespondowałem przed wyjazdem. W każdym razie dowiaduję się czego chciałem – w końcu zapytałem
informatorkę wprost: czy na pewno chce mi pomóc? opamiętała się i dała mi komplet adresów, mapkę, rozkład jazdy autobusu i telefony do taksówkarzy (najdrożsi w mieście, w hotelu zdecydowanie mi ich odradzono). W informacji lotniczej pytam o terminal, z którego mam lecieć – niby oba budyneczki („terminale”) blisko siebie, ale jak będę z ciężkim pudłem (do kartonu zamierzam dorzucić to i owo), to nawet te dwieście metrów ma znaczenie. Hotel La Residence odnajduję nie bez trudu, na uliczce równoległej do głównej drogi prowadzącej na lotnisko. Potem do sklepu rowerowego Procycles, gdzie ma czekać pudło do zapakowania roweru.
Sklep jest (nieźle wyposażony), ale pudła nie ma, po angielsku tu nie mówią, szybko jednak dogadujemy się, że pudło potrzebne na jutro, na co sprzedawca kiwa głową z zadowoleniem. Mam przyjechać po 14.30 czyli po przerwie obiadowej. Dobrze, że mam dzień zapasu. Wracam zwiedzić katedrę (robię dla niej wyjątek, bo katedra imponująca - najwyższe sklepienie gotyckie na świecie!). Jest już 4-ta, więc czas lunchu w kawiarniach się skończył, na szczęście są Turcy. Zjadam kebab z frytkami i fantą. W okolicy knajpy libańskie, ale na ulicach więcej Murzynów niż Azjatów. Na kemping wracam tym razem ścieżką rowerową, bez mapy wziętej z hotelu znów bym się zgubił. Oznakowanie ścieżek pozostawia dużo do życzenia. Po drodze zakupy w Intermarche. Litr pysznego soku z mango wypijam na miejscu, potem wyprzedzam samotnego sakwiarza, może zmierza na mój kemping? Pod namiotem jestem o 18.35. Słońce nadal pali. Na kolację m.in. mus z kaczki (z tłuszczykiem) i bardzo dobre Vin du Pays z Nimes - oczywiście czerwone wytrawne (fachowcy twierdzą, że vin-du-pays starające się o apelację są niejednokrotnie lesze niż te z AOC). Piszę, oglądam zdjęcia. Spać po 22.
Salamandra - symbolizująca odradzanie się miasta po każdej potyczce z wrogiem. Tu - na metalowych guzach prowadzących turystę po mieście |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz