środa, 3 lipca 2013

11. Quend-Cayeux

Dzień 11 - przez park ornitologiczny bez ptaków i miasteczka bez ludzi
                                                                                             
54,2 km - 4h57 w podróży - 3h33 jazdy              ZOBACZ TRASĘ ETAPU
(dodatkowo 4,3 km do Carrefoura)


W nocy padało. Spałem aż do 8.30, ale wstawałem  powoli. Śniadanie i toaleta, a potem pakowanie zajęły mi 3 i pół godziny. Recepcjoniści na kempingu bardzo mili, dostaję mapki okolic, ksero z drogami rowerowymi. Ładuję w recepcji baterię mojego aparatu. W ubikacji sedesy nie mają desek – może i dobry pomysł? Papier tylko w jednej z sześciu kabin, dozowany przez dziurkę. Kontakt (gotuję wodę grzałką) jedynie w pralni. Wyjeżdżam po 12-ej, i od razu skręcam na wskazany szlak rowery przez park ornitologiczny. Jest tu kilka tras. Zaczynam od "pętli kaczki" zamierzając skręcić potem na "pętle czapli", ale niechcący wyjeżdżam na szosę. Nie żałuję specjalnie, bo w parku ptaka nie wypatrzyłem ani jednego, jedynie atmosfera moczarów –
zresztą nie moja ulubiona. Zamiast ptaków spotkałem śliczne konie o jednakowej maści. Zamierzałem zahaczyć o miasteczko Rue, ale droga powiodła mnie do Le Crotoy (pod wiatr niestety). Oto urok braku GPS-a. Jadę tam, gdzie mnie droga poprowadzi. Miasteczko Le Crotoy, na brzegu płytkiej zatoki, opuszczone i wietrzne, wymarłe, choć ma swoją atmosferę. Objeżdżam zatokę i trafiam do Saint Valery (cite medieval), gdzie była więziona Joanna d’Arc (tablica pamiątkowa), mijam turystyczną (chyba) kolejkę ciągniętą przez czerwoną lokomotywę. Szybko przejeżdżam miasteczko i wyjeżdżam po górę. Robi się chłodno -
12,8 stopnia na ręcznym termometrze. Po drodze siadam w miłym miejscu – stoły drewniane pod jodłami – na lunch. Potem skręcam do malutkiego Le Hourdel, gdzie odpływ zostawił łodzie na dnie wijącej się rzeki, a w samym ujściu kobiety z piaszczystego dna coś wykopują (robaki dla wędkarzy?). Na kamienistym brzegu grupka pracowników służby ochrony fok i informacja o zjawiających się tu fokach szarych. Wydaje mi się, że jedną wypatrzyłem, ale bez lornetki nie jestem pewien. Wracam tą samą drogą, choć mapa pokazuje, że jest ścieżka wzdłuż wybrzeża – nie znalazłem jej jednak. Mijam smutne bezludne
Brighton i wjeżdżam do Cayeux-sur-Mer, planowanego miejsca noclegu. Miasteczko wyludnione i wietrzne. Kemping przy pozostałościach kościoła (Camping de la Vieille Eglise 16,8 euro). W recepcji dość oschła obsługa, sklepu nie ma, więc jadę do Carrefoura po kolację. Po jedzeniu (salami, majonez, ser pleśniowy, bułka, wino, ciasto, sok brzoskwiniowy, a na trawienie dwa łyki pastisu) ubrany we wszystko co mam, bo zimno i wiatr,  idę nad morze. W nagrodę po ósmej wychodzi słońce! Brzeg pokryty drobnymi kamyczkami, rząd kolorowych budek plażowych, a w oddali klify, które czekają na mnie w najbliższych dniach. Przyjemnie. Mimo krótkiego etapu (ale mam za sobą już ponad 680 km) bolą mnie uda i nie wiem jak będę jutro jechał.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz