poniedziałek, 8 lipca 2013

16. Rouen (St.Leger-ou-Bourg-Denis) – Beauvais (Bresles)

Dzień 16 Krótki etap, ale długi dzień, koszmar „drogi tylko dla pojazdów samochodowych”

26,9 km, 8h30 w podróży (w tym pociąg)

O 5.30 budzi mnie zimno, godzinę później gołębie i kogut, a o 7.30 zrywają mnie sroki. Holender wyjeżdża przed ósmą, a ja skieruję się tam, skąd on przyjechał – do Beauvais, tylko że pociągiem, więc nie muszę się spieszyć. Odwiedzam toalety - prysznic na żetony a 1,60 euro (na 10 minut), kibel tradycyjny - dziura w podłodze. Potem do Biedronki-Coccinelle po pasztet, szynkę, camembert (obowiązkowo), wodę, mleko, pomidory (francuskie – droższe niż holenderskie, ale pachną), a w sąsiadującej boulangerie kupuję bagietkę tak pyszną, jakiej jeszcze w tej podróży nie jadłem. Wyjeżdżam dopiero 11:55 (po małej przepierce i suszeniu). Do centrum tylko 6 km,  ale znów zgrzyt. Strzałka wskazująca
centrum wyprowadza mnie na drogę "tylko dla samochodów". Zjeżdżam na chodnik i szczęśliwie trafiam na ścieżkę dla rowerów. Do centrum trafić nietrudno, bo z daleko widać wieże kościołów. W office-de-tourisme pytam o kemping w Beauvais. Niepolitycznie, bo wszak to inne miasto – dziewczyna w informacji robi dziwną minę. Proszę ją zatem grzecznie acz stanowczo, by do google’a wpisała dwa słowa: "camping Beauvais”, znajduję w ten sposób kemping na wieczór – gdy dotrę do B. tamtejsza informacja będzie już zamknięta. Idę zwiedzać. Na rynku, na którym spłonęła Joanna d’Arc nowoczesna bryła pomnika-kościoła (chyba) - paskudztwo. Po co było psuć atmosferę tego starego miasta takim szkaradztwem? Jadę na dworzec sprawdzić pociąg, potem małe co nieco w lokalnym Carrefourze, a że mam trochę czasu wchodzę do wieży, w której ponoć więziono J.d’Arc. Wieża jest
pozostałością fortu i murów obronnych. W środku m.in. śliczna makieta XV wiecznego R. (zwraca uwagę ilość kościołów). Znów na dworzec. Tu oczekujących stłoczono w dusznym pomieszczeniu z monitorami, na których każdy wypatruje numeru peronu swojego pociągu (podawane w ostatniej chwili). Ja jadę na Amiens. Schody w dół na peron tylko ruchome (i wąskie), a windy nie widać. Okazuje się, że trzeba poprosić urzędnika kolejowego siedzącego za szybą. Rowerzystów i innych z dużymi tobołami zaprasza do służbowej windy towarowej, przez biuro. Śmiać się chce jak pomyślę, że w Warszawie wielu ludzi (albo ja mam do takich szczęście) wydziwia na okrągło jak to u nas wszystko źle zorganizowane i nie nowoczesne.Tu, na dworcu w Rouen (i nie tylko tu) zdziwiliby się,  że i we 
Francji nie wszędzie taka nowoczesność, jakby się zdawało. Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. Zanim wsiadłem do windy pogadałem z rodakiem, który też z rowerem - miejscowy gastarbeiter. Rower obłożony starymi torbami i pakunkami, plus wędka i gitara – plus on sam, bezzębny, choć młody. Krótko mówiąc wyglądał na bezdomnego. Tak też go potraktował kolejarz i kazał mu pokazać bilet zanim wpuścił go na zaplecze do windy. Rodak zaś w krzyk, po francusku, a potem do mnie po angielsku,
w końcu po polsku. Narzekał na organizację francuską jak tylko Polak potrafi, ale może jako stały rezydent wiedział więcej na ten temat. Na peronie nie ma tablic wskazujących dokąd który pociąg jedzie (żeby było ciekawiej stoją dwa jeden za drugim). Widząc mój zdezorientowany wzrok murzynka czekająca na peronie wskazuje mi właściwy. W pociągu zaś rowerzysta francuski, który jak się okazało studiował rok w Polsce! Przesiadka w Abancourt, są windy, by dostać się drugi peron. W B. jestem ok. 18.30.  Tu nie ma ruchomych schodów ani wind. Wnoszę po schodach osobno rower osobno sakwy. Przy dworcu tablica z mapą, więc wiem jak wyjechać z miasta, ale nie tak szybko – droga prowadzi mnie znów w pułapkę oznaczoną znakiem: „tylko dla samochodów” . Jadę dalej nie wiedząc czy i kiedy będzie z niej zjazd. W końcu zjeżdżam i tracę orientację, pytam kierowcę - przyjezdny, potem miejscową matkę w wózkiem – pokazuje mi kierunek. Wjeżdżam na ścieżkę rowerową („voies vertes”), która  kończy się nagle nie informując gdzie jechać dalej. Jadę wg znaków drogowych i znów 
 trafiam na drogę tylko dla samochodów. Zawracam i znów pytam. Rowerowa rodzinka (lokalna) wraca by pokazać mi drogę. Dzięki. Przed Bresles wielki Intermarche, ale właśnie go zamknęli. Jest ósma. Pytam rowerzystów o kemping – na drugim końcu B., potem jeszcze młodego człowieka, nie umie wytłumaczyć, więc wsiada w samochód i każe mi jechać za sobą. Miły. W końcu trafiam na sympatyczny Camping de la Trye (14,4 eur). Wylewny niewysoki kierownik Jose (Hiszpan?) oprowadza mnie opowiadając jak spadł z konia. Nie ma mowy o dokumentach ani pieniądzach - drobiazgi. W wozie-frytkarni zjadam najgorsze na świecie frytki z befsztykiem z rusztu, a w recepcji (nieoficjalnie) dostaję dwa małe francuskie piwka (a 1 euro). Idę spać ok. 23. Długi dzień. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz